wtorek, 17 stycznia 2012

"The Girl with the Dragon Tatoo" czyli "A miało być tak pięknie"

Szwedzką wersję obejrzałam ze dwa lata temu, mimo wcześniejszych, buńczucznych zapowiedzi, że kończę z tzw „trudnym kinem skandynawskim” raz na zawsze ;) Do mojej decyzji przyczynił się ogólny pozytywny hype na ten film na moim forum filmowym i wiadomość, o tym, że Fincher zamierza nakręcić tenże obraz „po amerykańsku”. „Män som hatar kvinnor” okazał się filmem solidnym, choć niepozbawionym wad. Zabrakło w nim przytłaczajacego ciężarem klimatu, pogłębienia relacji między bohaterami i zesputo zakończenie. Uznałam go jednak za wspaniały materiał wyjściowy dla reżysera, którego uważam za mistrza mrocznych thrillerów i bezkompromisowego twórcę sugestywnie ukazującego przemoc w mocno tarmoszących filmach dla dorosłych.

W oczekiwaniu na premierę „TGwtDT”, jarając się cudownymi, klimatycznymi trailerami, którymi raczyli nas od pewnego czasu producenci i podniecając informacjami z planu i wywiadami z aktorami, wyraźnie wskazującymi na zasadność przyznania kategorii R tej produkcji, sięgnęłam po książkowy oryginał, reklamowany jako „światowy bestseller” spod pióra nieżyjącego już dziennikarza, Stiega Larssona. Po przeczytaniu tego niemal 700 stronnicowego kryminału zaczęłam mieć pewne delikatne obawy, co do domniemanej boskości dzieła, które miało dopiero powstać pod okiem Finchera. Pierwszy tom trylogii „Millennium” okazał się po prostu mocno średnim czytadłem do pociągu, którego jedyną zaletą był fakt, iż czytało toto się błyskawicznie. Przeciętna intryga, słabo rozpisana postać Blomkvista, wreszcie przesłodzone zakończenie, totalnie niepasujące do całej historii. W dodatku punkt kulminacyjny i rozwiązanie całej intrygi nastąpiło jakieś 150(!) stron przed końcem, a potem czytelnik był już tylko sukcesywnie usypiany i zanudzany rozwiązywaniem średnio wciągającego wątku politycznego, by po dojściu do ostatniej strony, nie pamiętać, co stanowiło sedno całej opowieści.

Ponieważ jednak moje zaufanie do mistrza Finchera nie ma granic, uznałam, że jakiś potencjał w całej historii tkwi i wystarczy tylko przerobić pewne wątki po „fincherowskiemu”, zmienić zakończenie i, voila, mamy arcydzieło!

Wreszcie w premierowy weekend udałam się totalnie podniecona do kina i… och, rozczarowałam się jednak… Zapowiadane zmiany okazały się kosmetyczne. Co prawda interesująco pogłębiono relacje między postaciami, ale nastąpiło to kosztem zmniejszenia atrakcyjności śledztwa, które ot tak po prostu samo się rozwiązuje. Co mnie jednak bardziej zdziwiło – zabrakło uczucia wsiąkania w klimat – mam wrażenie, że przeszłam obok filmu, a to mi się przy filmach Davida nie zdarzyło nigdy wcześniej!  Jest za sterylnie, za czysto, za mało brutalnie (choć i tak bardzo brutalnie), w dodatku sztampowa scena „piwniczna”, którą Fincher starał się ratować autoironią obróciła niezamierzenie poważny film dla dorosłych w pastisz. Od tego momentu ciężar drastycznie spadł, napięcie zniknęło, a ja nie zostałam styrana, zszargana ani zdeptana, na co liczyłam. Przykro mi to pisać, ale zabrakło Fincherowi jaj, by mocno średnią książkę przemienić w prawdziwie mroczną opowieść, wywołującą dreszcze niepokoju i odczucie niewygody jeszcze długo po seansie. Twórca nie miał też najwyraźniej chęci, by olać przerekalmowany pierwowzór i potraktować go tylko jako punkt wyjściowy dla całej opowieści. Choć to oczywiście nadal świetnie zrealizowany, idealny technicznie, inteligentny r-rated thriller z kozackimi rolami Craiga i Mary. I z genialną muzyką.

Podsumowując, „TGwtDT” to spośród całej trójcy – książka/szewdzka wersja/amerykańska wersja -  produkt najlepszy, ale niestety niepozbawiony wad pozostałych dwóch.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz