Szwedzką wersję obejrzałam ze dwa lata
temu, mimo wcześniejszych, buńczucznych zapowiedzi, że kończę z tzw
„trudnym kinem skandynawskim” raz na zawsze ;)
Do mojej decyzji przyczynił się ogólny pozytywny hype na ten film na
moim forum filmowym i wiadomość, o tym, że Fincher zamierza nakręcić
tenże obraz „po amerykańsku”. „Män som hatar kvinnor” okazał się filmem
solidnym, choć niepozbawionym wad. Zabrakło w nim przytłaczajacego
ciężarem klimatu, pogłębienia relacji między bohaterami i zesputo
zakończenie. Uznałam go jednak za wspaniały materiał wyjściowy dla
reżysera, którego uważam za mistrza mrocznych thrillerów i
bezkompromisowego twórcę sugestywnie ukazującego przemoc w mocno
tarmoszących filmach dla dorosłych.
W oczekiwaniu na premierę „TGwtDT”,
jarając się cudownymi, klimatycznymi trailerami, którymi raczyli nas od
pewnego czasu producenci i podniecając informacjami z planu i wywiadami z
aktorami, wyraźnie wskazującymi na zasadność przyznania kategorii R tej
produkcji, sięgnęłam po książkowy oryginał, reklamowany jako „światowy
bestseller” spod pióra nieżyjącego już dziennikarza, Stiega Larssona. Po
przeczytaniu tego niemal 700 stronnicowego kryminału zaczęłam mieć
pewne delikatne obawy, co do domniemanej boskości dzieła, które miało
dopiero powstać pod okiem Finchera. Pierwszy tom trylogii „Millennium”
okazał się po prostu mocno średnim czytadłem do pociągu, którego jedyną
zaletą był fakt, iż czytało toto się błyskawicznie. Przeciętna intryga,
słabo rozpisana postać Blomkvista, wreszcie przesłodzone zakończenie,
totalnie niepasujące do całej historii. W dodatku punkt kulminacyjny i
rozwiązanie całej intrygi nastąpiło jakieś 150(!) stron przed końcem, a
potem czytelnik był już tylko sukcesywnie usypiany i zanudzany
rozwiązywaniem średnio wciągającego wątku politycznego, by po dojściu do
ostatniej strony, nie pamiętać, co stanowiło sedno całej opowieści.
Ponieważ jednak moje zaufanie do mistrza
Finchera nie ma granic, uznałam, że jakiś potencjał w całej historii
tkwi i wystarczy tylko przerobić pewne wątki po „fincherowskiemu”,
zmienić zakończenie i, voila, mamy arcydzieło!
Wreszcie w premierowy weekend udałam się
totalnie podniecona do kina i… och, rozczarowałam się jednak…
Zapowiadane zmiany okazały się kosmetyczne. Co prawda interesująco
pogłębiono relacje między postaciami, ale nastąpiło to kosztem
zmniejszenia atrakcyjności śledztwa, które ot tak po prostu samo się
rozwiązuje. Co mnie jednak bardziej zdziwiło – zabrakło uczucia
wsiąkania w klimat – mam wrażenie, że przeszłam obok filmu, a to mi
się przy filmach Davida nie zdarzyło nigdy wcześniej! Jest za
sterylnie, za czysto, za mało brutalnie (choć i tak bardzo brutalnie), w
dodatku sztampowa scena „piwniczna”, którą Fincher starał się ratować
autoironią obróciła niezamierzenie poważny film dla dorosłych w
pastisz. Od tego momentu ciężar drastycznie spadł, napięcie zniknęło, a
ja nie zostałam styrana, zszargana ani zdeptana, na co liczyłam.
Przykro mi to pisać, ale zabrakło Fincherowi jaj, by mocno średnią
książkę przemienić w prawdziwie mroczną opowieść, wywołującą dreszcze
niepokoju i odczucie niewygody jeszcze długo po seansie. Twórca nie
miał też najwyraźniej chęci, by olać przerekalmowany pierwowzór i
potraktować go tylko jako punkt wyjściowy dla całej opowieści. Choć to
oczywiście nadal świetnie zrealizowany, idealny technicznie,
inteligentny r-rated thriller z kozackimi rolami Craiga i Mary. I z
genialną muzyką.
Podsumowując, „TGwtDT” to spośród całej
trójcy – książka/szewdzka wersja/amerykańska wersja - produkt
najlepszy, ale niestety niepozbawiony wad pozostałych dwóch.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz