Uwielbiam, kiedy zupełnie niespodziewanie zostaję zgnieciona przez film, na który trafiam przypadkiem, z braku laku :)
„Coriolanus” to adaptacja sztuki Szekspira, przeniesiona we współczesne realia, ale z zachowaniem szekspirowskiego języka. Film jest przede wszystkim nieziemsko zagrany – Ralph Fiennes jako mocno psychopatyczny generał szarżuje, huczy i dudni, ale pomimo ogromu swojej roli nie przytłacza całej reszty doskonałych drugoplanowych kreacji (Menenius! Trybuni!). Jakże cudownie prezentują się sceny przed Senatem – każdy statysta z tłumu w każdej pojedynczej scenie po prostu zasługuje na Oscara swoją idealną dla danej chwili mimiką.
Film też udowadnia moją prywatną tezę o
boskości Szekspira – pokazuje, jak uniwersalne i ponadczasowe są jego
dramaty. A dylematy moralne, z którymi stykają się bohaterowie,
sprawiają, że zaczynam odnosić wrażenie, iż postacie dramatyczne
rozpisane przez współczesnych scenarzystów, z większości filmów na
przestrzeni ostatnich lat, mają życie miodem i mlekiem płynące i who, w
ogóle, cares…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz