Pojechałam po pierwszej części von trierowskiej "Nimfomanki", ale gdzieś po cichu liczyłam, że w drugiej odsłonie autor pokusi się o jakieś oryginalne wnioski i celnie spuentuje całą opowieść. Reżyser natomiast śmieje się pewnie teraz ze mnie okrutnie, bo dałam się nabrać i uwierzyłam w wyzwoloną, fascynującą Joe z części pierwszej (mimo iż budowana była tragicznie, więc uwierzyłam na kredyt!) - w części drugiej bohaterka jest już tylko przygaszona, smutna, udręczona i dołącza do panteonu typowych kobiecych postaci z filmów Duńczyka.
A kiedy usłyszałam z ust Seligmana (kolejnej postaci poprowadzonej TOTALNIE niewiarygodnie!!!) nachalnie wygłoszony morał - coś w stylu "rządzą nami nasze żądze, a kobiety mają gorzej niż mężczyźni, bo społeczeństwo uważa, że jak kobieta daje to dziwka, a jak mężczyzna to maczo" - poczułam się jakbym dostała prztyczka w nos i ktoś zanegował posiadanie przeze mnie mózgu. I pytam Larsa - c'mon, koleś, serio???!!!??? Mając 58 lat na karku, z 20 nakręconych filmów w dorobku nie masz mi nic więcej do powiedzenia niż to, co wiedziałam już w gimnazjum???!!!??? (nie chodziłam do gimnazjum, ale to słowo najcelniej oddaje poziom odkrywczości "Nimfomanki" ;) )
O ile pierwszej części nie ogląda się źle, tak seans drugiej jest już doznaniem mocno średnim. Ulatuje zeń polot i humor, których szczątki odkryłam w vol. 1, a zostaje "von trierowatość" ;) Polecam masochistom i gimnazjalistom (bez obrazy :P) - może ich von Trier czymś zaskoczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz