Skrupulatne wypełnianie postanowienia o
50 filmach w kinie w tym roku musiało w końcu doprowadzić mnie do
obejrzenia filmu, na który w normalnych warunkach wołami by mnie nie
zaciągnięto. Poza tym powszechnie wiadomo, ze jestem ogromną fanką
ślicznej buźki Kirsten Dunst, więc uznałam, że to dobra okazja, by
przełknąć dumę i spróbować się dobrze bawić.
No i się nie dało. Film, jak można się
było spodziewać, nie ma żadnego sensu, ładu ani składu, ale przede
wszystkim produkcja ta zupełnie nie śmieszy. Naprawdę starałam się
wyluzować i znaleźć jakiś punkt zaczepienia, by to wytrzymać, ale
żenujące dialogi, szczególnie te dotyczące seksu (czyli 80% filmu),
osiągały z każdą minutą wyższy poziom dna, a na mojej twarzy zamiast
uśmiechu malowało się tylko jedno wielkie WTF???. I to nie jest tak, że
nie potrafię się dobrze bawić na głupiutkiej komedii – bo naprawdę czuję
wielką radochę oglądając „Road Tripp”, czy „There’s sth about Mary” np.
To że film był masakrycznie słaby jakoś
bym przełknęła, ale nie potrafię przełknąć reakcji widowni, która
UMIERAŁA ze śmiechu co 2 minuty… Patrzyłam i słuchałam z niedowierzaniem
:/ Serio, ludzie, naprawdę??? I opuściłam salę zniesmaczona nie tyle
samym filmem, co kondycją widowni – choć po wysłuchaniu słynnej rozmowy
typiarskiej pary przed „Safe Housem”, o której pewnie wielu z Was
opowiadałam, co ja się głupia jeszcze dziwię…
Jedynie Kirsten Dunst daje radę i zapiera dech w piersiach. Piękna, cudowna, zniewalająca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz