Znacie Wesa Andersona? Ależ ten facet ma
poczucie humoru – inteligentne, delikatnie absurdalne, leciutko
ironiczne, takie jakby ciut zawadiackie.
A wiecie, jakie filmy najbardziej lubię?
Te subtelnie wypełnione od spodu dziwną magią, czarem, blaskiem; takie, w
których bliżej nieokreślone „coś” pulsuje pod powierzchnią – trochę
tajemniczo, trochę przyciągająco, trochę złowieszczo.
A co może powstać, kiedy obdarzony
idealnym poczuciem humoru reżyser-wizjoner stworzy taki właśnie film? No
na przykład „Moonrise Kingdom”.
Słodko-gorzka, mocno nostalgiczna,
pozbawiona sztampy, urokliwa, nasycona cudownością, podszyta
baśniowością, lekka, ale nie banalna historia. O zderzeniu dziecięcej
naiwności i wiary w spełnienie marzeń ze zgnuśnieniem, biurokracją,
monotonią, rezygnacją u dorosłych. Tematyka może niezbyt odkrywcza,
akcja – może nawet schematyczna, zgoda. Jeśli jednak do całości dodamy
niebywały talent Andersona do snucia historii, brak napuszenia,
perfekcyjnie wystylizowane kadry i okrasimy całość elektryzującą muzyką,
powstanie idealne połączenie kina artystycznego z komercyjnym. Dla mnie
bomba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz