czwartek, 31 stycznia 2013

Jessica Chastain w natarciu!

Otworzyłam stronę z filmografią Jessicy pewna, iż z miejsca zarzucę tysiącem pierwszoklasowych tytułów, w których „daje radę”. Okazało się jednak, że jej wielkość nie jest wcale dla całego świata taką oczywistością, jak dla mnie, bo takich oczywisto-mocarnych pozycji wcale na tej liście nie ma ;) Jakby się nad tym zastanowić, to sama nie potrafię stwierdzić od kiedy/czemu/jak zaczęła się moja fascynacja tą aktorką. Na pewno pierwszym filmem z Jess, który zobaczyłam, był dramatyczny „The Debt”, a zaraz potem obejrzałam (a w zasadzie przewinęłam ;) ) napuszone i napompowane „Tree of Life”. Natomiast kiedy  zasiadałam do seansu „The Help”, byłam już totalnie w Jessice zakochana  :)
 
Mamy więc jakąś dziwną lukę w czasoprzestrzeni, przypadającą między „Tree of Life” i „The Help” i nie mam pojęcia, co wtedy zaszło. Jeśli kojarzycie, czy wykazywałam w tym czasie jakieś symptomy porwania przez kosmitów, byliście świadkami zażywania przeze mnie większych niż standardowe dawek heroiny albo wiecie, czy Saturn zakrył wtedy Neptuna i doprowadził do wystąpienia anomali w polu magnetycznym Ziemi, to dajcie znać – bo nie umiem racjonalnie wyjaśnić, kiedy nastąpił moment przeistoczenia się Chastain z „jakiejś tam” aktorki w aktorkę przeze mnie wielbioną  ;)

Poniżej wypisałam kryteria, które pozwalają mi w miarę obiektywnie odróżnić aktora, którego lubię od aktora, którego wielbię (czyli jestem gotowa stawiać pomniki ku jego chwale i nazywać dzieci jego imieniem ;) ) Otóż w tym drugim przypadku, tylko dla występu tegoż wielbionego przeze mnie aktora jestem w stanie zacisnąć zęby, wyłączyć tryb „zdrowo-rozsądkowy” i obejrzeć:
a. klasyczną komedię romantyczną
b. megalomańskie ścierwo od von Triera
c. debilny mózgowysysacz od  Michaela Bay’a :)

Jess, na szczęście,  dzięki uważnemu i roztropnemu doborowi ról nie zmusiła mnie nigdy do tych uwłaczających godności i inteligencji widza seansów, przez co uwielbiam ją jeszcze bardziej :)
A piszę o Jessice głównie dlatego, że w najbliższym czasie na ekranach kin pojawią się dwa tytuły z jej nazwiskiem na liście płac – obsypany deszczem nagród i nominacji „Zero Dark Thirty” (polski tytuł – a jakże – Wróg nr 1 ://////) i otagowany od góry do dołu nazwiskiem „Guillermo del Toro” horror o swojsko brzmiącym tytule „Mama”.

W temacie „Zero Dark Thirty” powiem tyle -  reżyseria K. Bigelow to gwarancja męskiego (!) kina dla dorosłych („Strange Days”!!!, „Hurt Locker”!!!), w obsadzie mamy dodatkowo Jasona Clarke’a i Marka Stronga, trailer kruszy mury i wskrzesza zmarłych z grobów, a kiedy Jess wypowiada słowa „one hundred percent”,  przechodzą mi ciary po plecach i porażony zostaje mój ośrodek oddychania w rdzeniu przedłużonym. Do tego strasznie zajarałam się ostatnio tematyką polowania na terrorystów – cały weekend spędziłam na oglądaniu genialnego „Homeland” (oglądajcie, ludzie!) i jestem już prawie pewna, że jak będę duża, to będę pracować w CIA ;)
Jednym słowem – to musi się udać:





„Mama” jest natomiast klasycznym przykładem kupy, którą obejrzę tylko dla panny Chastain (no dobra, może też trochę dla NIkolaja Coster-Waldau, ale to troszkę ;) ). Trajler pokazuje nam typowy, oklepany film o duchach i opętaniu, mamy głupie dzieci, które rysują po ścianach, lalki zakopane w ogródku, debilnych dorosłych, którzy szepcą i łażą z przerażonymi minami, nawiedzony domek, chowanie się pod łóżkiem i inne durnoty w ten deseń. Do tego nie od dziś wiadomo, że Guillermo del Toro firmuje swoim nazwiskiem co drugi shit w podobnym klimacie, pewnie wcześniej nawet nie przeglądając scenariusza :) A jeśli coś jest propagowane jako „produced by Guillermo del Toro”, to definitywnie znaczy, że reżyserem jest jakiś leszczyk, którego nazwiska nawet producenci nie potrafią zapamiętać ;)

I w dodatku Jess ma ciemne włosy, ble:
 



Tak czy inaczej – Jessica Chastain rządzi i to dobra wiadomość dla świata. Tutaj zobaczcie jak hollywoodzko, glamour i ślicznie wypada na wręczeniu Złotych Globów:




Z Oscarem też będzie jej do twarzy.

wtorek, 8 stycznia 2013

"Paperboy" czyli "Przemoc, seks i aligatory"

Och, jak duszno, parno, gorąco, ależ ciężko się oddycha!,  pot spływa po brudnych ciałach, wszystko jest umazane, lepkie, psuje się i śmierdzi, słychać brzęczenie much i wentylatorów –  w takich klimatach zaczyna snuć swoją historię Lee Daniels. Jego bohaterowie – mieszkańcy jakiegoś małego, florydzkiego zadupia – to najgorsi rasiści, zwyrodniali mordercy, okrutni gwałciciele, pedzie-alkoholicy,  przestylizowane lalunie z nierówno nałożonym na starzejące się twarze samoopalaczem.  Są kiczowaci, przerysowani, tandetni, odrażający, dążą powolnie ku samozagładzie. Mamy wrażenie, ze ulegają rozkładowi za życia, roztapiają się w upale.

Namiętność  łączy się tu z samodestrukcją, uczucia zostały całkowicie zastąpione przez nieokrzesane pragnienia, miłość jest tożsama ze zrobieniem komuś loda,  a seks to tylko zwierzęca, brutalna kopulacja. I nikt nawet nie udaje, ze ma zamiar kogoś staromodnie uwieść – wszyscy chcą się tylko pieprzyć.

Historia okraszona jest idealnie oddającą klimat muzyką i przede wszystkim niespodziewanie-rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi. Stylizacji dopełnia cudowny, ziarnisty filtr, który świetnie wzmacnia kampowy charakter całego dzieła.

Nie jest to może film w żaden sposób wybitny, ale ta niespotykana w dzisiejszych czasach niepoprawność i ordynarność umieszcza „Paperboy’a” na liście „Must see in 2013!” każdego szanującego się miłośnika niebanalnego kina :)



niedziela, 6 stycznia 2013

Na co do kina w 2013? Czyli Colin Farrell.

Pod koniec grudnia stworzyłam sobie w wersji roboczej dłuuuugaśnego, nuuuudnego posta o filmach AD 2013, na które warto odłożyć parę złotych z wypłaty i wybrać się do kina. Jaką niespotykaną intuicja wykazałam się nie publikując go wraz z końcem z roku! Bo oto parę godzin temu ukazał się moim oczom trailer, który sprawił, że wszystkie inne premiery przewidziane na bieżący rok stały się nagle mocno średnie, głupie, banalne, zapchaj dziury, nie warte dwóch zdań. Spójrzcie:




Całkiem możliwe, że nie dotrzecie nigdy do tego akapitu, bo poziom epickości dzieła zapowiadanego tym trajlerem rozerwał Wam ciała na strzępy. Reżyseruje typ od oryginalnej, szwedzkiej adaptacji „Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet”, a w roli głównej pojawia się Colin Farrell. Colin Farrell to taki koleś, którego w zamierzchłych, ciemnych czasach zwykłam nazywać „rozmemłaną ciotą” i publicznie śmiałam się z jego brwi. Potem zakochałam się w „Miami Vice” i nauczyłam się go akceptować. I jego brwi też :) A potem obejrzałam „In Bruges” i to był przełom – wystosowałam do niego oficjalne przeprosiny i w ramach zadośćuczynienia umieściłam jego kozacką fotę ma pulpicie (zamiast Blake Lively, więc to dużo znaczy ;) )

Hmmm, miałam już przejść do dalszego rozpływania się nad trajlerem, ale postanowiłam jeszcze chwilę porozpływać się nad Colinem Farrellem – ależ ten facet dobiera sobie filmy! Ktoś mu chyba podpowiedział, że idealnie komponuje się z bronią i że sposób w jaki wypowiada słowo „fuck” powoduje gigantyczne eksplozje wulkanów od wieków uznanych za nieczynne i powstawanie z martwych dinozaurów, a Farrell wziął sobie te słowa do serca i postanawił zostać królem epy :) Good for us :)

Dobra, wracam do filmu – wygląda na to, że mamy taką małą powtórkę z „Drive” – europejski reżyser + topowy hollywoodzki aktor + amerykańskie pieniądze + bierzemy pod uwagę, że Niels Arden Oplev wykazuje dużo mniejsze od Refna skłonności do przynudzania i „europeizowania”  = wychodzi nam dzieło absolutne :) 

Do tego mamy świetną Noomi Rapace, świetnego Terrence’a Howarda i świetnego Dominica Coopera :) I oczywiście kategorię R, co jest bez wątpienia świetne.  I moją od wielu lat ukochaną piosenkę w tle (świetny cover, naprawdę).

Jeśli jesteś kobietą i nie podnieciłaś się na widok tegoż trajlera, to mogę to wybaczyć, choć nigdy nie zrozumiem. Jeśli jesteś mężczyzną i nie podjarałeś się właśnie do granic ludzkiej wytrzymałości, to nie zapraszaj mnie nigdy na randkę ;) Ja oficjalnie dostałam ślinotoku i będzie mnie trzymać on aż do premiery :) 


A żeby nie być taka monotematyczna, to powiem Wam, że jeszcze dwa filmy w tym roku wywołują u mnie podwyższone ciśnienie:

Remake oldskulowego, zajefajnego, kultowego „Evil Dead”, którego trajler od kilku dni buszuje w sieci i wygląda naprawdę smakowicie (dobra, smakowicie to nie jest najtrafniej dobrane słowo ;) ):





I wersja 3 dy filmu mojego dzieciństwa – „Jurassic Park” mistrza Spielberga :) Kto na to nie czeka, ten pałka :P :




Wielu intensywnych filmowych wrażeń w 2013 życzę Wam i sobie, Kochani!