Film jest zwyczajnie prosty, piękny,
angażujący, ale nienarzucający się. Dostajemy niby dramat społeczny, ale
jest on cudownie przyprawiony nutką realizmu magicznego (nie sądzę, by
można było mówić o realizmie magicznym w oderwaniu od kultury
iberoamerykańskiej, ale tylko ten termin mi tutaj pasuje), przez co
nabiera nieco onirycznego, baśniowego klimatu. Zabieg ten wspaniale
wygładza niby napuszone komentarze z offu, czyniąc całość opowieścią
strawną i nienadętą, niepozującą na film do orzygania „ważny i głęboki”.
Historia o tym, że każdy ma swoje
miejsce, do którego należy. Wałkowane to w kinie miliardy razy, ale
ukazane z perspektywy wyjątkowo nieirytującego mnie dziecka (choć na
oscarowe nominacje zasługuje niewątpliwie kreacja ojca – piekielny mix
agresji, srogości i miłości!), naprawdę wzrusza. Kojący, uzdrawiający
film.
Aaaaa, i cudowna muza!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz