Tytuł: „Lincoln”
Reżyser: Steven Spielberg – koleś, który nakręcił „Park Jurajski”.
Reżyser: Steven Spielberg – koleś, który nakręcił „Park Jurajski”.
Obsada:
- kapitalny jak zawsze D. Day-Lewis w roli słodkiego, guzdrałowatego prezydenta,
- T. Lee Jones, stworzony do bycia starym i jego zmęczona, perfekcyjnie pomarszczona twarz idealnie wyrażająca wszystkie emocje,
- cała plejada fantastycznych aktorów z HBOwskich seriali na drugim planie (Shane! Sol! A.R.!),
- jakaś irytująca kobieta w roli irytującej kobiety (pani Lincoln), która pozwala zrozumieć widzowi, czemu tak długo wzbraniano się przed nadaniem kobietom praw wyborczych ;)
Jednym zdaniem: żadne z
tego kino moralnego niepokoju, tragedia antyczna czy objawienie pańskie,
ale czasem miło po prostu poobcować z perfekcyjnie zrobionym filmem,
nakręconym przez człowieka, którego nazwisko jest synonimem niegłupiej
rozrywki.
Ocena: 7/10
Szanse na Oscary: Tommy Lee Jones :)
Tytuł: „Les Miserables: Nędznicy” (serio? sami „Nędznicy” brzmią za mało fascynująco????)
Reżyser: Tom Hooper – czlowiek, który nakręcił „Jak zostać królem” i więcej nic mi o nim nie wiadomo.
Obsada:
- Hugh Jackman – i to w zasadzie powinno wystarczyć, by zachęcić 90% trzeźwo myślących ludzi do wizyty w kinie ;),
- Anne Hathaway – normalnie jest dla mnie zbyt ciężkostrawna, ale widać, iż w broodway’owych klimatach czuje się jak ryba w wodzie,
- cudowna, hollywoodzka młodzież – która wypada strasznie blado w zderzeniu ze starymi wyjadaczami :)
O filmie: połowę seansu
przepłakałam, drugą połowę „przezachwycałam się” nad wykonaniem.
Przewodni motyw muzyczny jest monumentalny i zapada w pamięć, losy
bohaterów nas obchodzą i są wiarygodne, a zmywanie krew z ulic po
Rewolucji robi wrażenie. Historia to oczywiście idealistyczna i
przesłodzona, ale każdemu czasem potrzeba trochę miodu dla duszy. A, no i
pierwsza polowa zdecydowanie lepsza od drugiej.
Jednym zdaniem: 90% musicali działa na mnie irytująco, „Nędznicy” mieszczą się w pozostałych 10%.
Ocena: 8/10
Szanse na Oscary: nie obrażę się, jeśli to ten film wygra w głównej kategorii. I musowo dla Jackmana i Hataway!
Tytuł: „Django”
(aż nie wierzę, że przeżywający ostatnio renesans twórczy polscy
dystrybutorzy nie wymyślili jakiegoś podtytułu w stylu „Django.
Człowiek, który zerwał łańcuchy.”
Reżyser: Quentin Tarantino – czołowy hollywoodzki megaloman, owładnięty manią pisania swoich „cool” dialogów (zieeew).
Obsada:- Christopher „ciekawe role grywam tylko u QT” Waltz,
- Jamie „born to play wood” Foxx,
- Leonardo „dajcie mi wreszcie Oscara, przecież jestem już gruby, brzydki i gram wreszcie czarny charakter,
- Don „30 kilogramów (kokainy ;) ) później” Johnsson (i tak go kocham :D).
O filmie: Tradycyjnie –
miłośnicy Tarantino ten film pokochają, przeciwnicy – znienawidzą. Ja
jakąś wielką hejterką Quentina nie jestem (wszak długi czas „Deathproof”
był na mojej liście Dzieł Wybranych), ale powszechnie wiadomo, że
preferuję przemoc kręconą na poważnie. Duży plus za westernowe tło –
kiedy widzę te urocze, zapyziałe miasteczka, szeregowe domki i obskórne
bary pełne podejrzanych typów, to oczy mi się śmieją, a serce tańcuje.
No i zmiotła mnie z powierzchni Ziemi scena dyskusji członków tego
pre-ku-klux-klanu o zasadności noszenia worków na głowie :)
Jednym zdaniem: gdyby QT nie był takim megalomanem i
wyrzucił z filmu z 45 minut dłuuuugich i nudnych scen, stworzonych do
celów masturbacyjnych dla jego fanów, to wyszłabym z kina całkiem
usatysfakcjonowana. A tak mamy takie typowe „kino-tarantino” dedykowane
miłośnikom gatunku. Z przebłyskami :)
Ocena: 6/10
Szanse na Oscary: raczej
słabe, Tarantino znów bez nominacji reżyserskiej ( i w kontekście
niektórych nominowanych w tym roku to jest niesprawiedliwe), DiCaprio
znów bez aktorskiej (choć tym razem nawet słusznie).
Tytuł: „Operacja Argo”
Reżyser: Ben Affleck – czyli człowiek, który z wyśmiewanego aktora przemienił się w sprawnego, odważnego reżysera.
Obsada:
- Ben Affleck w wersji z brodą :)
- miliard wspaniałych aktorów w maleńkich, drugoplanowych rolach, na czele z Alanem Arkinem, który ma w sobie tyle energii, że zmarłego, by obudził.
O filmie: dzieło to zgrabnie
wyreżyserowane, wyśmienicie zagrane i trzymające w napięciu. Początkowo
zaskarbia sobie sympatię odbiorcy smakowitym, nienachalnym, wpasowanym w
konwencję humorem (Argo, go fuck yourself!), a potem drastycznie
zwiększa obciążenie emocjonalne ładowane podczas seansu w widownię,
doprowadzając do stanów palpitacji serca, nerwowego zamykania oczu i
obgryzania pieczołowicie zapuszczanych paznokci. Odpowiednio dawkowane
napięcie – niby nic wielkiego, a jednak robi cały film!
Jednym zdaniem: Bardzo solidny film - a w dzisiejszym kinie to niestety rzadkie zjawisko.
Ocena: 8/10
Szanse na Oscary: nie
jest to film na miarę najlepszego w minionym roku, jednakże ptaszki
śpiewają, że przez karygodne pominięcie Afflecka w kategorii
reżyserskiej, głosujący na złość mogą przyznać główne wyróżnienie
właśnie „Argo”.
Tytuł: „Miłość”
Reżyser: Michael Haneke –
człowiek, który jest autorem sceny opisywanej przeze mnie jako
sztandarowy przykład kwintesencji „nudnego kina europejskiego”
Obsada:
- E. Riva
- J-L. Trintignant
O filmie: zasadniczo
kino pełni dwie funkcje – albo zapewnia rozrywkę albo katharsis.
Nazwisko Haneke i rozrywka oczywiście wzajemnie się wykluczają, co
więcej, podobno postawione obok siebie powodują ścinanie się białek i
wytrącanie osadów - czekałam więc na katharsis. Niestety, „Amour”
przeleciał mi przez palce, nie zaangażował, znudził. Coraz mniej
rozumiem ideę powstawiania takich filmów – kino ma mi oferować magię, a
kiedy nie oferuje magii, chcę w zamian dostać obuchem w łeb, tak mocno,
by otrząsnąć się dopiero przed Wielkanocą. A tutaj dostaję historię,
która po prostu się toczy. A potem się kończy. A potem wyłączam
telewizor i idę do łóżka, myśląc o pracy, ostatnim meczu Realu albo
wyższości różów z Benefitu nad meteorytami od Guerlain… O wszystkim
tylko nie o historii, którą właśnie obejrzałam – bo nie ofiaruje mi ona
niczego nowego, niczego ciekawego, niczego czego bym nie widziała w
rzeczywistości. Ktoś powie – bo to kino oparte na emocjach. Nie zgodzę
się – Haneke zawsze był i nadal jest zimny jak lód. Nie umiem się
zaangażować w coś tak analitycznego i chłodnego, a jeśli nie umiem się
zaangażować, to tego nie kupuję.
Jednym zdaniem: jeśli w „Miłości” nie czuję miłości, to nie może być okej.
Ocena: 4/10
Szanse na Oscary: w kategorii nieanglojęzycznej pewnie 100%-owe + dla E. Rivy za główną rolę kobiecą
Tytuł: „Wróg numer 1″ ://////// (swoją drogą dziwne, że nie „Osama – wróg numer 1″, żeby brzmiało jeszcze głupiej/komercyjniej)
Reżyser: Kathryn Bigelow – jedyna kobieta, która mnie nie drażni, określając siebie mianem reżysera ;)
Obsada:
- Jessica „niesamowita” Chastain <3333333 (odę do Jessicy czytaj dwa posty wstecz :) )
O filmie: Ależ to było
bolesne rozczarowanie!!! Rozumiem, że śledztwo w sprawie Osamy było
długie, żmudne, nudne, pozbawione jakiś błysków i akcji rodem z filmu
sensacyjnego, ale po to właśnie powstają filmy niedokumentalne, by mało
ciekawą rzeczywistość doprawić i ubarwić. Nie zrozumiała tej wspaniałej
idei Kathryn Bigelow i ofiarowała widzom 2 i pół godziny totalnie
nieangażującego i nieemocjonującego śledztwa. Ba, śledztwa w filmie o
śledztwie w zasadzie nie ma! Na ekranie widzimy zlepek luźno ze sobą
połączonych scen, mających nikły wpływ na popychanie fabuły do przodu,
bohaterowie snują się bez sensu i nie mają za bardzo pomysłu, co ze sobą
zrobić, nie znamy ich historii, charakteru, motywacji, więc niewiele
nas obchodzą (kuriozalna historia tej babki celującej w lekarza Al-kaidy
WTF???). I tylko raz po raz zupełnie z dupy pojawia się jakiś
przypadkowy trop… Ludzie, takie programy to na Discovery a nie w kinie!
Jednym zdaniem: jeśli
chodzi o obrazy poruszające walkę z terroryzmem, „Wróg numer 1″ znajduje
się na dalekiej orbicie jakiejś nieznanej, słabo widocznej gwiazdy,
podczas, gdy w centrum wszechświata świeci, błyszczy i zagina
czasoprzestrzeń tyrający banię „Homeland” :)
Ocena: 5/10 (+1 za Jessicę, bo jest piękna)
Szanse na Oscary: byłam pewna, że Jess. Ale obiektywnie patrząc, jest to rola zwyczajnie solidna, w żadnej mierze oscarowa.
Tytuł: „Poradnik pozytywnego myślenia”
Reżyser: David O. Russel – z całego dorobku tego pana znam jedynie (i lubię) „Fightera”
Obsada:
- Jennifer Lawrence – jedna z najlepiej rokujących aktorek młodego pokolenia
- Bradley Cooper – niby kojarzę nazwisko, ale musiałam rzucić okiem na filmografię – „Kac Vegas”, „Polowanie na druhny”, „Zakochany Nowy York”, „Klucz do serca”, „Miłość na zamówienie” (koleś musiał chyba kiedyś przyjąć zakład, że zagra we wszystkich filmach o żenująco brzmiących tytułach) – i teraz wiem, że mogłam go nigdy nie widzieć na ekranie ;)
- Robert de Niro – który wybitnym aktorem BYŁ i nie zestrzał się, niestety, tak udanie jak Tommy Lee Jones
- Jackie Weaver – nic do niej nie mam, ale ta pani jest tłem, nie ma żadnej samodzielnej sceny w tym filmie, więc z jakiego kosmosu jest jej nominacja???
O filmie: ach, jak
wszyscy się rozpływają nad tym, jak nieromantyczny i nieoczywisty to
film, jak uroczo łamie stereotypy występujące w komediach romantycznych i
jakim objawieniem aktorskim okazuje się Bradley Cooper. Tymczasem
„Poradnik pozytywnego myślenia” okazuje się filmem jakich wiele – do
obejrzenia i zapomnienia i nawet solidne aktorstwo nie ratuje go od
pospolitości. A najbardziej irytujący jest brzmiący głośno i nachalnie
przez cały seans wyświechtany morał całej historii – coś w deseń „nikt
nie jest normalny” – odkrywcze, nieprawdaż? Zwyczajny film – nominacja
do Oscara to pomyłka na miarę „Little Miss Sunshine” czy „Juno”. Aha,
bohaterowie ponoć zakochują się w sobie – ja tego nie widzę – przyjaźń –
ok, spoko, ale w życiu nie spodziewałam się na koniec takich wyznań, bo
takiej chemii zwyczajnie w filmie nie ma.
Jednym zdaniem: jak ktoś
uważa, że w „Poradniku” mamy wspaniale nakreśloną bipolarną osobowość,
to po raz kolejny zapraszam do zapoznania się z serialem „Homeland”.
Ocena: 5/10
Szanse na Oscary: mam nadzieję, że zerowe.
Podsumowując:
Dwa bardzo dobre filmy, trzy
filmy, które są zwyczajnie spoko, dwa średniaczki, jedno wielkie
rozczarowanie – trochę słaby bilans, jak na te niby najlepsze filmy 2012
roku. Tak, wiem, nie widziałam „Życia Pi” i „Bestii z południowych
krain” i jakoś nie czuję motywacji, by te zaległości nadrabiać. Jeśli
jednak ktoś z Was uważa, że popełniam życiowy błąd i że któryś z tych
obrazów może odmienić moje życie na lepsze, to proszę o stosowny
komentarz w stylu „weź, Roz, nie marudź, oglądaj!” ;) A tak to z sympatii dla twórczości Bena-reżysera-Afflecka kibicuję „Argo”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz