Miał być z tego drugi „Drive” – nie 
wyszło. Miało być z tego klasyczne, brutalne kino zemsty z dylematami 
moralnymi w tle – wyszło połowicznie.
Zastanawiałam się, co tak naprawdę w 
filmie nie zagrało i …  nie zagrał Colin Farrell. Jak już pisałam w 
zajawkowym poście, opisując swój potrajlerowy ślinotok, Colin jest 
stworzony do prostych rólek wymagających od aktora jedynie dzierżenia 
broni i wygłupiania się – tutaj niestety okazało się, że rola wymagała 
umiejętności aktorskich i Colin poległ z kretesem. Jego twarz nie wyraża
 absolutnie niczego.
 
I teraz tak – gdyby film by po prostu 
historią samotnego jeźdźca, który knuje sprytnie swoją krwawą zemstę – 
nieskażona wątpliwością facjata Farrella byłaby okej. Ale w „DMD” mamy 
jeszcze kobietę. Kobieta ta to twór wybitnie głupi, irytujący, włażący z
 butami w nie swoje sprawy, wciskający facetowi bez opamiętania swoje 
ciasteczka i naiwnie wierzący, że przez żołądek wiedzie droga do serca ;)
  I do tego  jeszcze bezczelnie nieusłuchany… JEDNAKŻE -  obsadzona w 
roli twora  Noomi Rapace (oszpecona po amerykańsku – czyli gdyby nam 
tego nie powiedzieli, nikt by się nie domyślił ;) 
  ) nie opuściła na zajęciach aktorskich lekcji z wyrażania emocji i 
kiedy mówi, że coś czuje – ja jej wierzę. Kiedy natomiast po obejrzeniu 
120 minutowej jazdy na jednej minie w wykonaniu Farrella, na koniec 
okazuje się, że niby według scenariusza odbyła się na moich oczach jakaś
 ewolucja bohatera i  ze niby on- coś- też-teges-do-niej  – to ja 
przecieram oczy ze zdumienia i zwyczajnie tego nie kupuję. Nie-e. No 
nie. I tyle.
A ponieważ tło w filmie jest całkiem 
smakowite, murzyńska melina bardzo klawa, historia klasycznie prosta, 
ale chwytliwa, klimat zimny, surowy, nieocieplany głupimi żarcikami a 
kategoria wiekowa słuszna – śmiem twierdzić, że gdyby zmieniono głównego
 aktora na mniejsze drewno, to człowiek przełknąłby nawet obrzydliwie 
hollywoodzki happy-end i wyszedł z seansu usatysfakcjonowany (tutaj po 
raz kolejny w swoim życiu  – bo tego nigdy za wiele – pragnę postawić 
słowny pomnik Michaelowi Mannowi za niespieprzenie zakończenia „Heat”). A
 tak to przy napisach końcowych  czujemy tylko jeden wielki WTF? i 
poczucie zmarnowanego potencjału. Na szczęście pojawia się fajowska, 
murzyńska muzyczka i szybko zapominamy, że cokolwiek oglądaliśmy  
 
 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz