Jako fanka wszelakich rankingów,
katalogów, wyliczeń, podsumowań i notowań (będę się upierać, że to
fetyszystyczne, ocierające się wręcz o nerwicę natrectw zamiłowanie jest
dowodem na większą scisłość mojego umysłu niż się powszechnie wszystkim
wydaje, kiedy oglądają moje świadectwa z matematyki :) ) postanowiłam zainicjować nowy cykl na moim blogu. W dwóch-trzech zdaniach (wielokrotnie złożonych :)) zamierzam opowiadać Wam o filmach w ramach konkretnej, wymyślonej przeze mnie bardziej lub mniej spontanicznie kategorii.
Na pierwszy rzut idą filmy „Najbardziej niedoceniane” czyli produkcje, które mimo swojej wybitności i fantastyczności nie są powszechnie zaliczane do ścisłego topu – nad czym oczywiście ubolewam i zamierzam iście pozytywistycznie rozpocząć pracę od podstaw, by to zmienić ;)
Kolejność przypadkowa:
1. Blood In, Blood Out
to tytuł, którego nie wymienia się jednym tchem z arcydziełami gatunku
takimi jak „Casino”, „Scarface” czy „Goodfellas”, a ja zupełnie nie
rozumiem z jakiego powodu. Historia jest pięknie klasyczna, klimat
oldskulowy, bohaterowie krwiści i wyraźni, a całość to po prostu jedna
wielka emocjonalna petarda. Uważam, ze film ten wydusi morze łez z
każdego, nawet największego twardziela – to co? – czy jest tu jakiś największy twardziel, który podejmie rękawicę? ;)
2. Chaser – to z kolei
ulepszona i bardziej bezkompromisowa wersja starego, dobrego „Seven”.
Jest w tym filmie scena rozłupywania wpół przytomnej kobiecie głowy
dłutem, w czasie której po prostu leżę i kwiczę z radości, że ktoś w
dzisiejszych czasach potrafi stworzyć jeszcze takie dzieło. Oczywiście
ten masterpiece nie mógł powstać w pg-13 Ameryce ani artystycznie
spedalonej Europie, dlatego wpędzająca mnie dzień w dzień w depresję
druzgocąco niska popularność „Chasera” wcale nie dziwi, gdyż seans
wymaga akrobatycznej wręcz gimnastyki umysłu, by odróżnić od siebie
bohaterów ;)
Kiedy jednak posiądziemy ten jakże ważny dla zapoznawania się z
twórczością azjatycką skill czeka nas mięsisty kawał brutalnego,
bezkompromisowego kina, po którym podniecenie nie opadnie przez długie
miesiące.
3. 2046 – „Spragnieni
Miłości – najbardziej znany film Wong Kar Waia stanowi zaledwie
preludium do zasygnalizowania problematyki, którą w „2046″ reżyser
pogłębił i przecisnął przez drobniutkie sito, by wydobyć na wierzch całą
gorzką esencję. Jeśli po seansie „Spragnionych” poczuliście lekkie
rozdarcie i uwieranie, to liczcie się z tym, że po „2046″ zostaniecie
obdarci ze skóry, rozłupani i rozbici na miliardy drobnych kawałeczków. I
zapewniam Was że miną wieki świetlne nim pozbieracie się do kupy…
Oczywiście stylistyka i wymowa tego filmu trafi tylko do ludzi o
określonej wrażliwości, ale jeśli lubicie filmy-perełki, ciche, snujące
się miedzy dwoma-trzema bohaterami, niedopowiedziane, oparte na
drganiach i skupione na tym, co znajduje się „miedzy ustami a brzegiem
pucharu” – to jest to Wasz „must seen”.
4. Man Who Wasn’t There – wspaniały,
rasowy snuj, który zajmuje z reguły końcowe miejsca w zestawieniach
filmów braci Coen – a ja mimo upływu lat i wielu wnikliwych przemyśleń
wciąż nie zgłębiłam Wszechświata na tyle, aby zrozumieć czemu ;)
. „Człowiek, którego nie było” to stylizowana na kino noir
klimaciarska opowieść z Billy’m Bobem Thortonem (przekozacka rola!
zresztą w ogóle BB jest przekozacki!) w roli znudzonego życiem i
gardzącego swoją bezcelową egzystencją everymana, z którym każdy z nas
może się utożsamiać i trzymać sztamę ;) Aaaa, w filmie występują też kosmici i Scarlett Johansson ;) Dla mnie to szlagier Coenów i przy tym jedna z najsmutniejszych opowieści, jakie kiedykolwiek widziałam.
5. Halloween 2 –
napisałabym, ze ten horror to mistrzostwo świata, ale używam tego
określenia do opisania tego, co zrobił Rob Zombie z pierwsza częścią
omszałego i nudnego „Halloween” Carpentera i dlatego teraz przychodzi mi
zmierzyć się z własną bezradnością wobec końca skali zajebistości i
niemożnością opisania słowami jak fenomenalnym filmem jest druga część
halloweenowego remake’u ;) Soooołłł – nawet nie odważę się próbować sprostać temu zadaniu –
obejrzyjcie to arcy-arcy-arcydzieło (które – olaboga – nawet nie trafiło
do kin, bo pewnie dystrybutorzy wybrali jakąś Piłę 15 trzy de :>), a
przekonacie się sami, że mówię prawdę ;)
PS. Aha, jeśli ktoś lubi horrory z nutka
czarnego humoru w tle niech odpuści – Rob Zombie to 100% samiec alfa – jego seria "Halloween" to ultrapoważne filmy dla dorosłych i nie ma tu miejsca na
kretyńskie żarty i puszczanie oczek do gawiedzi.
No. To moje typy znacie. Post jest też
moją odpowiedzią na tak często zadawane pytanie – „co obejrzeć???”. To
be continued. Soon ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz