Po seansie towarzyszyło mi pytanie – o co
właściwie cały ten szum? Po pierwsze średnio mnie przekonuje teza o
seksoholizmie Brandona, jakieś to naciągane trochę. Super przystojny,
singiel, z kupą kasy – kto na jego miejscu nie zachowywałby się tak
samo? Bardziej widzę „Shame” raczej jako film o emocjonalnej pustce i
zatracaniu się w cielesności. Po drugie – większy szok film wywołałby,
gdybyśmy dowiedzieli się jednak, co takiego było katalizatorem stanu
Sissy i jej brata w momencie, gdy ich poznajemy. Jak dla mnie”Shame” to
dobry film z przebłyskami – po cichu liczyłam na arcydzieło, wiec trochę
się jednak rozczarowałam.
Ogólnie Fassbender miażdży, jak zresztą
we wszystkich rolach, jakich się tknie, ale wielką niespodziankę
sprawiła mi Mulligan. Do tej pory znałam ją z ról eterycznych,
delikatnych blondyneczek, unoszczących się po tej jasnej, dobrej stronie
życia, a tutaj taki wulkan! Mega rola!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz