Prawda jest taka, że czułam się niejako zmuszona do obejrzenia tego 
filmu – wiadomo, Scarlett. Niezręcznie mi szło proponowanie wyjścia nań 
koleżance, a wymawiając tytuł przy kasie, byłam mocno zażenowana… 
Tymczasem – kurde – nie wierzę, że to piszę, ale film, który zapowiadał 
się na opowieść do kotleta o 13:00 w niedzielę na Polsacie, okazał się 
wręcz uzdrawiający. Duża zasługa w tym na pewno sprawnej ręki Camerona 
Crowe’a – reżysera, który jest prawdziwym specjalistą w mówieniu o 
uczuciach. Do tego urzekająca damska część obsady – Scarlett dawno nie 
wyglądała tak ślicznie, a u jej boku błyszczą świeżutka jak wiosna E. 
Fanning i słodziutka jak miś koala M.E. Jones. I nawet Matt „Drewno” 
Damon w roli przeciętnego faceta daje radę! Do tego cudowna, co ja gadam
 – przecudowna muzyka Sigur Ros! Historia to prosta, bardzo naiwna, ale 
opowiedziana z takim taktem i ciepłem, że człowiekowi maluje się uśmiech
 na twarzy… i na duszy. Na moją wiosenną depresję – idealny lek.
 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz