„Można nakręcić film bez przemocy i 
seksu, tylko po co?”, „Uwielbiam seks jako chorobę weneryczną. 
Identyfikuję się z pasożytami wywołującymi gorączkę seksualnej agresji” –
 te cytaty dla mnie najtrafniej definiują Cronenberga jako twórcę. Jego 
wczesne filmy przepełnia perwersyjny, ocierający się o pornografię seks,
 wyuzdana przemoc, obrzydliwa, odrażająca fizyczność, obraz świata jako 
sennego koszmaru i mocno odhumanizowana wizja zgniłego, rozkładającego 
się społeczeństwa. Powstają przez to twory odpychające i magnetyzujące 
zarazem. Takie, które można raz uznać za wybitne, a potem już nigdy w 
życiu nie chcieć do nich wracać.
Taki też jest „Cosmopolis” – z jednej 
strony przepełnia go filozoficzny bełkot, z drugiej strony bełkot ten 
niebezpiecznie wciąga i fascynuje. Z jednej strony śmiertelnie 
przynudza, z drugiej strony przynudzanie to niesamowicie hipnotyzuje. Z 
jednej strony irytuje zblazowanym wyrazem twarzy Pattinssona, z drugiej 
strony ten wyraz twarzy można uznać za jedyny słuszny, mający prawo się 
pojawić w odpowiedzi na wpychającą się ze wszystkich stron do limuzyny 
bohatera rzeczywistość.
Cronenberg stworzył surrealistyczną, okrutną, postmodernistyczną odyseję, przestylizowaną, kiczowatą i prowokującą – nie jest to kino dla każdego, ale ja takiego Cronenberga uwielbiam i chłonę od lat. Przez skórę i wszystkimi dostępnymi zmysłami.
Cronenberg stworzył surrealistyczną, okrutną, postmodernistyczną odyseję, przestylizowaną, kiczowatą i prowokującą – nie jest to kino dla każdego, ale ja takiego Cronenberga uwielbiam i chłonę od lat. Przez skórę i wszystkimi dostępnymi zmysłami.
 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz