Ależ ja uwielbiam takie filmy! Takie, 
które potrafią bawić się same ze sobą, zabawnie łamać konwencję, by 
potem uroczo jej ulegać, mrugając okiem do widza. Takie, w których 
absurd goni absurd, dialogi mimo całego swojego „bycia cool” wypadają 
naturalnie, a głupkowate motywy łączące się w niewiarygodne wątki 
naprawdę doprowadzają do niekontrolowanych wybuchów śmiechu u widza, nie
 obrażając jednak jego inteligencji (czyt. żadnego bekania i glutów z 
nosa ;)
 ). Takie w których widać, że podczas kręcenia przyjemnie iskrzyło, a 
aktorzy doskonale wpasowali się w konwencję i  świetnie bawili się na 
planie.
I nie, nie nakręcił tego Quentin „ale 
jestem super-wyluzowany i wcisnę nachalnie w każdy dialog 20 nawiązań do
 popkultury” Tarantino. Twórca jest mniej znany, świeższy, 
naturalniejszy i w swoim czterdziestoletnim życiu zdążył stworzyć już 
takie boskie dzieło jak niedoceniony w Polsce „In Bruges”. Martin 
McDonagh, proszę Państwa. Wpisuję go na moja listę „bacznie 
obserwowanych” ;) 
PS. Uwielbiam sposób, w jaki C. Farrell wymawia słowo „fuck”:)
 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz