Nie ośmielę się nazwać „Anny Kareniny”
„omszałą powieścią”, ale muszę przyznać, że reżyser Joe Wright tchnął w
dzieło Tołstoja nowe życie. Niebanalne i bardzo oryginalne
przedstawienie opowieści jako sztuki teatralnej przydaje jej mnóstwo
świeżości. Do tego zmieniająca się jak w kalejdoskopie scenografia
nadaje filmowi niesamowitego rytmu, dzięki któremu widz biegnie, wiruje,
wręcz tańczy razem z przedstawioną historią (scena balowa – Chryste
Panie – magia po stokroć!).
Niestety, kiedy ciężar opowieści rośnie i
z uroczej, obyczajowej historyjki ma zmienić się ona w angażujący
dramat, rady nie dają odtwarzający główne role aktorzy. Grająca
tradycyjnie cały film jedną miną K. Knightly potrafi jedynie zirytować, a
fircykowaty A.T. Johnsson robi się drewniany i nieautentyczny. Radę
daje natomiast Jude Law, obsadzony w dość niespotykanej dla siebie roli i
jedynie jego postać wzbudza jakieś emocje (czy podejrzewaliście
kiedykolwiek, że może być taki aseksualny???? ;) ). Dobrze wypada też drugi plan.
Mimo wszystko niezwykła forma na pewno
wyróżnia „Annę Karenine” na tle innych filmów kostiumowych i z czystym
sumieniem mogę polecić seans. Natomiast jeśli szukamy historii o
rozdarciu moralnym, definicji grzechu i odwiecznym zadawaniu sobie
pytania „warto/niewarto” – literacki pierwowzór miażdży film Wrighta z
kretesem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz