Nakręcony „po bożemu”, na poważnie, bez
odrobiny postmodernizmu. Idealnie oddaje klimat wiejskiego zadupia z
czasów prohibicji (albo przynajmniej moich o nim wyobrażeń ;) ). Do tego wyśmienita ekipa aktorska: Hardy harczy jak rasowy
wieśniak, Szyja udowadnia, że wcale nie jest aż taki transformers,
Clarke jest dziki i nieokrzesany, Pearce diaboliczny i obleśny, a
Chastain i Wasikowska naprawdę nie przeszkadzają, co często ma miejsce w
przypadku ról żeńskich w filmach z założenia męskich i kipiących
testosteronem.
I dopiero kiedy na dosłownie dwie minuty
pojawia się Gary Oldman i „robi rożnice”, bo swoją charyzmą dosłownie
rozsadza ekran przez co zwiększa poziom epickości dziela do +miliard,
zadajemy sobie pytanie, wtf, kim są w ogóle ci pozostali aktorzy? I po
co ich w ogole pokazywać, skoro jest Gary, c’moon!? I gdzie oni uczyli
się grać? W kółku teatralnym przy szkółce niedzielnej? ;) I tak wygląda różnica między aktorem wyśmienitym a aktorem kultowym ;)
Ale to taka moja mała dygresja, mająca na
celu pokazanie mojego ponadnaturalnego uwielbienia dla Gary’ego
Oldmana. A film naprawdę zacny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz