„Hobbit” jest dłuuuugi, nudny, rozwleczony, infantylny – czyli dokładnie taki, jak się tego spodziewałam ;)
. Nie podejrzewałam jednak, że będzie tak nieangażujący emocjonalnie.
No bo jak można się przejmować losami bohaterów, skoro z wszelkich
opresji wychodzą zawsze bez szwanku tylko dzięki przybiegającemu w
ostatniej chwili Gandalfowi? Bo gdyby nie jego interwencje to wszyscy
zginęliby na lajcie w 30 minucie opowieści. I potem w 60 minucie, 90,
120 i tak do końca filmu… Zieeew.
Lubię kino czysto rozrywkowe, nastawione
na „pure fun”, potrafię wiele usprawiedliwić konwencją i naprawdę
mogłabym sobie po prostu bez większego bólu i zaangażowania oglądać
śliczne obrazki i cieszyć oczy 3 de sztuczkami (klasa, klasa) – niestety
w „Hobbicie” uniemożliwiły mi to kloaczne żarty na poziomie warzyw. Nie
wiem, może jestem już stara, a może połknęłam jakiś wyjątkowo długi kij
w którymś momencie mojego życia, ale bekające krasnoludki i hobbit
umazany w glutach wywołują u mnie obrzydzenie, zażenowanie i
natychmiastową chęć wyjścia z kina – a nie rozbawienie.
I tak – gdyby pozbawić „Hobbita”
elementów tego rynsztokowego humoru i całość zmieścić w jeden film, a
nie na siłę wydłużać, wciskając gdzie się da przenuuuuudne sceny
(impreza w hobbickiej norze, czarodziejski „kongres” w mieście elfów,
chyba 20 minutowa konfrontacja Baggins-Gollum), to powstałba przyjemna,
ciesząca oko historia dla całej rodziny. No a tak nie powstała.
I chciałabym napisać „nieee, weźcie nie idźcie na to, nie warto”, ale przecież i tak pójdziecie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz