piątek, 28 grudnia 2012

"Hobbit" czyli "Krasnoludzie ścierwo"

„Hobbit” jest dłuuuugi, nudny, rozwleczony, infantylny – czyli dokładnie taki, jak się tego spodziewałam ;) . Nie podejrzewałam jednak, że będzie tak nieangażujący emocjonalnie. No bo jak można się przejmować losami bohaterów, skoro z wszelkich opresji wychodzą zawsze bez szwanku tylko dzięki przybiegającemu w ostatniej chwili Gandalfowi? Bo gdyby nie jego interwencje to  wszyscy zginęliby na lajcie w 30 minucie opowieści. I potem w 60 minucie, 90, 120 i tak do końca filmu… Zieeew.

Lubię kino czysto rozrywkowe, nastawione na „pure fun”, potrafię wiele usprawiedliwić konwencją i naprawdę mogłabym sobie po prostu bez większego bólu i zaangażowania oglądać śliczne obrazki i cieszyć oczy 3 de sztuczkami (klasa, klasa) – niestety w „Hobbicie” uniemożliwiły mi to kloaczne żarty na poziomie warzyw. Nie wiem, może jestem już stara, a może połknęłam jakiś wyjątkowo długi kij w którymś momencie mojego życia, ale bekające krasnoludki i hobbit umazany w glutach wywołują u mnie  obrzydzenie, zażenowanie i natychmiastową chęć wyjścia z kina – a nie rozbawienie.

I tak – gdyby pozbawić „Hobbita” elementów tego rynsztokowego humoru i całość zmieścić w jeden film, a nie na siłę wydłużać, wciskając gdzie się da przenuuuuudne sceny (impreza w hobbickiej norze, czarodziejski „kongres” w mieście elfów, chyba 20 minutowa konfrontacja Baggins-Gollum), to powstałba przyjemna, ciesząca oko historia dla całej rodziny. No a tak nie powstała.
I chciałabym napisać „nieee, weźcie nie idźcie na to, nie warto”, ale przecież i tak pójdziecie ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz