"Gdybym tylko tu był" to taki typowy sundance'owy indie movie - słodko-gorzki, lekki, ale niebanalny, mówiący o rzeczach ważnych, ale w prosty, nieprzekombinowany sposób. Nie zmusza nachalnie do jakiś szalonych refleksji, ale też przed nimi nie wzbrania, nie ogłupia. Jest zabawny, delikatny, nienarzucający się - tylko od naszego nastawienia i doświadczenia zależy to, jak głęboko zaangażujemy się emocjonalnie w całą historię. Kojący charakter filmu wzmacnia dodatkowo cudowna muzyka (subtelna, odświeżająca, wspaniale współgrająca z obrazem) i wyjątkowo nieirytujące dzieci - naprawdę je polubiłam i nie życzyłam im rychłej śmierci ;) (a rozwój kariery Joey King zamierzam bacznie obserwować!). Myślę sobie, że najnowsze dzieło Braffa stanowi wspaniałą propozycję "randkową" - nie rozszarpie nam psychiki jak jakiś rasowy dramat, nie wywoła mdłości jak kiczowata, schematyczna komedia romantyczna ani nie rozmiękczy mózgu jak sezonowy blockbuster :) Ciepły, przyjemny, niegłupi film. Warto zobaczyć.
8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz