czwartek, 28 maja 2015

"The Age of Adaline" czyli "Baśń dla romantyczek"

 Kiedy jakiś czas temu zdałam sobie sprawę, że Scarlett Johansson  jest zdecydowanie za gruba, jej twarz wygląda wulgarnie, a w wywiadach, których udziela, jawi się jako niegrzesząca inteligencją istota o osobowości  rubasznej wieśniaczki z teksańskiego ranczo, jasne stało się, że czas zmienić numer jeden na liście kobiet, które mnie inspirują. Skorzystałam z podpowiedzi Ryana Reynoldsa, jej byłego męża, który nieociosaną Skarletkę wymienił na prawdziwą księżniczkę i tym sposobem stałam się największą w kosmosie fanką cudownej Blake Lively. To właśnie nazwisko tej długonogiej, blondwłosej piękności w której zakochałam się totalnie podczas oglądania kultowej "Gossip Girl" (haha, zawsze pragnęłam być jak Serena, ale niestety bliżej mi do Blair ;)), przywiodło mnie przed ekran celem obejrzenia "Wieku Adaline". Jeśli teraz googlujecie, jak wygląda boska Blake zdradzę Wam, że na zdjęciach wychodzi mocno średnio - aby docenić jej seksapil i urok trzeba zobaczyć ją "w ruchu". Sposób w jaki się śmieje, gestykulacja, mowa ciała - te elementy sprawiają, że absolutnie nie da się oderwać od niej wzroku. Ten przydługi i niewnoszący zbyt wiele do recenzji wstęp spłodziłam tylko po to, by uzmysłowić Wam, Drodzy Czytelnicy, że moja ocena "The Age of Adaline" będzie całkowicie nieobiektywna, nieprofesjonalna i przesycona rozpływaniem się nad urokiem i czarem, jaki roztacza wokół siebie boska Blake. 

Haha, a teraz do sedna ;) "Wiek Adaline" to prosty, ale pełen emocji baśniowy melodramat, oparty na niezwykle atrakcyjnym motywie wiecznej młodości (wieczna młodość + wygląd Blake Lively - ja bym nie pogardziła takim darem :P). Historię napędza przede wszystkim chemia między głównymi bohaterami - w scenach z ich udziałm  iskrzy jak na balu elektryka, przez co film w pewnych momentach naprawdę chwyta za serce i wywołuje przeszklenie spojówek. Widząc, jak Adaline i Ellis (grany przez znanego z "Gry o Tron" Michiela Huismana) zauraczają się w sobie, czujemy po prostu ciepło na sercu. Równie dobrze wypadają bohaterowie drugoplanowi, grani przez Harrisona Forda i Elen Burstyn, których starzenie się nadaje ciężaru całej opowieści. Szkoda jedynie, że podróż przez minione epoki jest zaledwie muśnięta, zasygnalizowana w krótkich retrospekcjach. Z nostalgią patrzy się na zmieniające się stroje, fryzury, makijaż, wnętrza charakterystyczne dla danych dziesięcioleci i po seansie czuć lekki niedosyt, że pokazano tak mało. Z drugiej strony ma to dobry wpływ na akcję dziejącą się w teraźniejszości, będącą sednem filmu  - zachowuje ona przez to dynamikę, nie traci tempa.  Podobają mi się komentarze narratora z offu, komentujące wydarzenia, nadające historii charakter kroniki.  "Wiek Adaline" doskonale wypada też pod względem technicznym - zdjęcia są przepiękne, montaż praktycznie niewyczuwalny, a muzyka doskonale uzupełnia i wzbogaca seans. Rozczarowuje jedynie zakończenie, które jest sztampowe, głupiutkie i oczywiście do bólu przewidywalne - marzy mi się wersja bez happy-endu, pokazująca losy Adaline jako ciągle powtarzającą się historię bez końca...

Film Lee Tolanda Kriegera spodoba się fanom (czy raczej fankom ;)) romantycznych, nieco ckliwych historii przepełnionych nostalgią. Siebie do nich nie zaliczam i nie wiem, czy przełknęłabym całość bez Blake w roli głównej. Olśniewająca aktorka, na którą mogę patrzyć godzinami, sprawiła jednak, że seans był dla mnie wielką przyjemnością i wyszłam z kina uśmiechnięta i usatysfakcjonowana. Mam nadzieję, że ten świetny występ otworzy przed nią drzwi do kolejnych dużych i ważnych produkcji, bo jest tego warta.

8/10
 (bez Blake byłoby pewnie z 6/10, więc jak jej nie wielbicie, tak jak ja, to nie jest to  na pewno Wasz must-seen ;))


 


PS. Wiem, że są różne gusta, ale jestem ciekawa, czy naprawdę można się nie zachwycić urokiem tej aktorki?





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz