niedziela, 17 stycznia 2016

"Zupełnie Nowy Testament" czyli "Niezupełnie komedia"

 Reklamowana przezabawnym trajlerem francuska komedia o przekornie brzmiącym tytule "Zupełnie Nowy Testament" została uratowany przez fakt, że... okazała się nie być komedią ;). Z oglądaniem komedii mam - nie ukrywam - olbrzymi problem... Niejednokrotnie przekonałam się, że w filmach tego gatunku wszystkie dobre żarty zostają zwykle wyprztykane na etapie trajlerów, a ponad godzinny seans kończy się w najlepszym przypadku śmiercią z nudów, w najgorszym - z zażenowania (tak jak trajler "50 twarzy Blacka" - umieram ze śmiechu po raz setny, widząc go w formie dwuminutowego gagu, ale za nic w świecie nie chciałabym stracić kilkudziesięciu minut z życia, oglądając pełny metraż ;)).

W przypadku nowego filmu Jaco Van Dormaela komediowa otoczka kryje w sobie wnętrze pozujące na obraz dużo głębszy i ambitniejszy.  Piszę "pozujące", bo oczywiście "Zupełnie Nowy Testament", to nie "Ofiarowanie" Tarkowskiego" i odgrzewane banały, które serwuje widzowi (każdy moment jest dobry, by zacząć od nowa!!!, nie bój się walczyć z przeznaczeniem!!!, los jest pełen niespodzianek!!! ) zdecydowanie wpisują się  do gruuuubej księgi "Inspired by Paolo Coehlo" i myślę, że wzruszą mocno niejednego przedszkolaka ;). Można też odnieść wrażenie, że scenarzysta nie spotkał się w toku edukacji z elementami logiki  i oś fabularna zarysowana jest na bardzo popularnej w dzisiejszych czasach zasadzie "BO TAK!" ;).

Skąd więc moja całkiem dobra ocena i pozytywny odbiór filmu skoro przedszkole ukończyłam już jakieś 20 lat temu ;)? Zadziałały chyba ciepło i optymistyczny przekaz płynące z całej opowieści. Ponadto kupiła mnie totalnie odtwórczyni głównej roli, Pili Groyne, która swoją gracją i wdziękiem zdecydowanie zdołała podwyższyć strawność infantylnej treści i naiwnego przesłania. Obleśny i naprawdę odrażający Bóg w interpretacji Benoita Poelvoorde'a (co ciekawe, nie przechodzi on w finale oczekiwanej w tego typu filmach przemiany) to także spory atut francuskiej produkcji. Trzeba też oddać reżyserowi, że komediowe elementy są mocnym punktem całości i przez większość czasu szczególnie nie żenują (no, może poza akcja z gorylem ;)).  No i nie oszukujmy się - banały serwowane po francusku zawsze brzmią lepiej niż w jakimkolwiek innym języku, a  jeśli dodatkowo na soundtracku umieszczone zostaje genialne, ponadczasowe "La Mer", to ja się poddaję i nie umiem zrugać filmu ;).

Podsumowując - jeżeli nie zaliczacie siebie w poczet zblazowanych nihilistów (szerzących w sieci pogląd, że każdy seans powinien nieść ze sobą rozłupanie głowy, a rozrywka to wstydliwa słabość maluczkich tego świata), jest szansa, że opuścicie kino, tak jak ja, wyluzowani, ukojeni i z uśmiechem na ustach :).

PS. O jaaaa!!!!! Widzę właśnie w filmwebowym CV, że  reżyser oficjalnie przyznaje się do stworzenia niestrawnej, pretensjonalnej, przestylizowanej kupy wpuszczonej do kin pod niewinnie brzmiącym tytułem "Mr Nobody". Szczęśliwcom, którzy nie zetknęli się nigdy z tą produkcją, pilnie wyjaśniam, że  to twór zdobywający zaszczytne odznaczenia "Filmu życia" w rankingach zbuntowanych nastolatek, marzących o pofarbowaniu włosów na fioletowo w wakacje i wytatuowaniu  Carpe Diem na nadgarstku na osiemnaste urodziny. W takim razie, Panie Van Dormael,  chapeau bas za postęp - tym razem nikt nie zwymiotuje do popcornu ;).









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz