wtorek, 7 lutego 2017

Wracam do pisania bloga!!!

"Wracam do pisania bloga!!!" - z tą myślą obudziłam się dziś rano i postanowiłam kuć żelazo póki gorące (czytaj: zadeklarować to publicznie zanim mi przejdzie ;)) i od razu coś do Was napisać (przez co nie poszłam na jogę, więc proszę to docenić ;)). 

Aby rozprawić się z demonami przeszłości, muszę najpierw wyjaśnić, czemu w ogóle pisanie porzuciłam - oglądając filmy trafiam na te lepsze, gorsze, średnie, ale większość z nich po mnie spływa i mimo iż seans przynosi mi radość, po kilku latach niewiele z danego obrazu pamiętam. Raz na jakiś czas napotyka się za to prawdziwą perełkę, film, który trafia dokładnie w TEN punkt, wystawia mu się 10/10 z puchatym serduszkiem i w pamiętniczku wpisuje "zmienił moje życie ( ;))". Powodem mojej blogowej absencji była właśnie długotrwała posucha w aspekcie perełek - większość oglądanych filmów mnie rozczarowywała, żaden nie wywołał większych emocji (ostatnim chronologicznie "filmem mojego życia" określiłabym chyba "Co jest grane, Davis" braci Coen). Chodziłam do kina mechanicznie, odhaczając tytuł za tytułem. Pomyślałam sobie nawet, że może to wina wieku i to tak samo jak z miłością - w latach szczenięcych człowiek zakochiwał się jak szaleniec, a w pewnym momencie szlaki neuronalne zaczęły przebiegać nieco inaczej i nawet uczucia zaczęło się ogarniać bardziej rozumem niż sercem ;). W pewien sposób straciłam serce do kina... Prawda jest też taka, że w 2016 roku nie miałam szczęścia do filmów - nie potrafię nawet wymieć kilku tytułów, które uznałabym za warte zapamiętania ani wyłonić najlepszego obrazu minionego roku.

Powinien teraz nastąpić punkt kulminacyjny czyli powinnam wykrzyczeć, że wreszcie JEST!!!!, że pojawił się film, który mną wstrząsnął, wytarmosił i zostawił wilkom na pożarcie - ale rozczaruję Was, nic takiego nie miało miejsca ;). Wielkie nadzieję wiązałam oczywiście z "La La Landem" ale szczególnie mnie nie urzekł, "Amerykańska sielanka" po mnie spłynęła a "Split" okazał się miłym mrugnięciem okiem dla fanów M. Nighta Shyamalana, ale ja do nich nigdy nie należałam ;). Mimo wszystko nadal po każdym seansie układam sobie w głowie kilka linijek, które chciałabym zapisać na blogu, więc uznałam, że skoro wciąż mam w sobie chęć dzielenia się ze światem swoimi przemyśleniami, to  powinnam do tego wrócić ;).

"Rozalia w Krainie Filmu" powstała głównie dla mnie - dla chęci usystematyzowania mojego hobby i grafomańskiego spełnienia ;). Wiem, że moje pisanie sprawiało radość kilku moim znajomym, ale patrząc na komentarze pod moimi postami, widzę, że mimo totalnego braku reklamy i otagowania postów, znalazłam kilku wiernych czytelników spoza grona znanych mi prywatnie osób. Jest to dla mnie powód do radości, a jednocześnie przykro mi, że tak nagle przestałam publikować - sama nie lubię, gdy autorzy blogów, które regularnie czytam, milkną bez wieści...

Także - wracam na dobre - z tym samym brakiem elementarnej wiedzy z zakresu filmoznawstwa, infantylnym umieszczaniem emotek w tekście i rozpoczynaniem zdania od "TAKŻE" (naprawdę wiem, że tak się nie robi, ale ja to uwielbiam :)). 

W piątek wybieram się aż do Poznania na seans "Manchester by the Sea" i od tego filmu rozpocznę COME BACK - pod koniec tygodnia oczekujcie więc mojej opinii. Oby to była TA perełka!!! Postaram się też opisać w misz-maszowym poście filmy, które widziałam w kinie od początku stycznia albo zrobić z tego już przedoscarowe podsumowanie.

Pozdrawiam, Ania :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz