Właśnie skasowałam jakieś 5 linijek
wpisu, bo zdałam sobie sprawę, że dziwnie brzmi podkreślanie uroczego
humoru i zabawności w historii o rodzinie zmagającej się ze śmiercią
żony i matki… ale cóż, ten właśnie uroczy humor i zabawność to główne
zalety „Spadkobierców”. Rola Clooneya – świetna, ale chyba jednak nie
wybitna i myślę, że niesłusznie sprzątnął Złotego Globa sprzed nosa
Fassbenderowi. Na pochwałe zasługuje też drugi plan i całkiem zgrabna
reżyseria Payne’a. Choć przyznaję – całość historii trochę faktycznie
trąci „Popołudniem z Polsatem”. Widać jednak nawet naiwna, familijna
opowiastka w połączeniu z niezłym aktorstwem, Clooneyem, nieziemskimi,
hawajskimi widokami i inteligentnym humorem może dać przyjemny i
niegłupi film, pozostawiający widza bez uczucia zażenowania. Choć
nominacja do Oscara to wciąż mimo wszystko za dużo.
PS. Z Clooney’em jest jeszcze taki
problem, że jest nieprzyzwoicie przystojną bestią i jego idealna
fizjonomia (i ta siwizna, damnnnn!), wkomponowana w nieskazitelny,
rajski krajobraz, może zupełnie uniemożliwić damskiej części widowni
skupienie się na treści filmu (by to wyjaśnić mężczyznom – Clooney,
nawet całkowicie ubrany, działa na kobiety tak samo jak długonoga
blondynka 95-60-90 w bikini na facetów).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz