niedziela, 26 października 2014

Październikowy misz-masz czyli "Czołg Brada Pitta, kłopoty małżeńskie Bena Afflecka i obleśny James McAvoy"

Czy Wy też macie wrażenie, że październik przywitał nas w tym roku "na bogato", jeśli chodzi o ciekawe premiery i w kinach panuje obecnie istna klęska urodzaju? W minionym tygodniu nadrobiłam kilka gorących tytułów, a tu wciąż na liście must-seenów wiele pozycji (choćby "Anabelle", "Sędzia", "Jeziorak")...

źródło: www.orange.com


Niemniej - 
to co widziałam, 
sobie przemyślałam
i mini-recenzje Wam przygotowałam
 joł :)


"Fury" ("Furia") to typowy, amerykański film wojenny, zrealizowany po bożemu, bardzo schematycznie (co niekoniecznie musi być wadą).  Załogę naszego czołgu tworzą oczywiście bohaterowie dobrani według gatunkowego  klucza: przywódca-twardziel, przestraszony żółtodziób, nawrócony kaznodzieja, obleśny tępak + murzyn/latynos. Żółtodziób przechodzi naturalnie kwadratową do sześcianu przemianę w twardziela, bohaterowie giną z cytatami z Biblii na ustach, na końcu pojawia się Dobry, Litościwy Niemiec, a gdzieś tam w tle przemyka raz po raz biały koń - symbol utraconej niewinności. Do dopełnienia sztampy  brakuje tylko  kliszy z łopoczącą na wietrze amerykańską flagą, której o dziwo w filmie nie ma (pewnie są wybierane z wypożyczalni rekwizytów filmowych na potęgę i dla Davida Ayera zabrakło ;)). Powyższy opis brzmi banalnie, ale kurcze - pisałam już o tym, że schematy kina gatunkowego ROBIĄ niekiedy cały film i tak dzieje się też w przypadku "Furii"! Zwłaszcza, że główne role reżyser powierzył doświadczonym, charyzmatycznym aktorom, a sceny akcji wypadają REWELACYJNIE i wywołują w widzu iście dziecięce podniecenie :) Walki z udziałem czołgów ogląda się jak grę komputerową (przydałby się jedynie z boku ekranu migający licznik zabitych przeciwników ;)) -  są dynamiczne, widowiskowe, pełne napięcia, świetnie zmontowane. Poza tym film jest brudny i momentami BARDZO brutalny, a to zawsze cieszy. Pewne odejście od schematów dostrzegam w tym, że bohaterowie nie walczą za Amerykę, kieruje nimi po prostu żądza zemsty, widać że są zmęczeni i zdewastowani wojną - podoba mi się ta perspektywa. Duży plus za scenę, w których nasz "przemieniony" bohater ze łzami w oczach krzyczy, że "chce się poddać" - to bardzo ludzkie i nadaje nieco wymiaru tekturowej postaci. Nie wdaję się w dyskusje na temat realizmu historycznego - jestem w tej materii laikiem i nie potrzebuję na siłę wyszukiwać w filmie niezgodności z historią, by psuć sobie zabawę ;)  Solidna rozrywka - nic więcej, ale też nic mniej. 7/10



"Filth" ("Brud") -  ależ zaskoczył mnie najnowszy film twórców kultowego "Trainspotting"!!! Komediowo-satyryczny obraz jakiego spodziewamy się po zwiastunach i jaki widzimy w pierwszej części filmu, nieoczekiwanie i sprawnie przechodzi we wstrząsający, tyrający banię dramat. A robi to tak płynnie i od niechcenia, że sama nie umiem określić momentu, w którym głupkowaty śmiech wydobywający mi się z  gardła ucichł i został zastąpiony totalnym opadem szczęki. Słyszałam wiele zarzutów, że "Brud" to powtórka z "Trainspotting" - szczerze mówiąc, nie przeszkadza mi to. Film Boyle'a widziałam wieki temu i kojarzę z niego jedną, jedyną pamiętną scenę (tak, tą co wszyscy ;)), a jeśli coś jest dobre, to czemu by tego nie wykorzystać ponownie... Poza tym w "Trainspotting" nie było Jamesa McAvoya, który w nowym filmie Jona S. Bairda pokazuje niesamowity warsztat i zupełnie nowe oblicze!!! OMG, nie podejrzewacie nawet, jaki potrafi być odrażający i obleśny! I do tego błyszczy smakowitym, szkockim akcentem! Barwny drugi plan, genialny montaż i niesamowity, nieoczywisty soundtrack nabijają tylko dodatkowe punkciki w skali zajebistości! Pędźcie do kin!!! 8/10




Specjalnie na koniec zostawiłam październikową wisienką na torcie - "Gone Girl" ("Zaginioną Dziewczynę") - Davida Finchera. Nie ma co rozpisywać się o warsztacie mojego ukochanego reżysera, bo wyrażenia "mroczny, brutalny kryminał, pełnokrwiste postacie, znakomicie budowana intryga, tyrająca muzyka, genialny montaż i mistrzowska realizacja" są w zasadzie wpisane w słowa "film Davida Finchera". Tym razem twórca nieoczekiwanie zafundował nam dużo więcej - mistrzowski thriller okrasił dość wyraźnymi elementami dramatu psychologicznego. Krytycy rozpisują się o przeprowadzonej przez Mistrza skrupulatnej wiwisekcji toksycznego związku - ja posunę się jeszcze dalej i stwierdzę, że nie tylko toksycznego, ale po prostu KAŻDEGO związku ludzi mieszkających ze sobą parę lat pod jednym dachem. Większość z tych relacji nie zakończy się co prawda tak spektakularnie, jak małżeństwo Amy i Nicka, ale czyż uczucie irytacji, rozczarowania, rozgoryczenia, poczucia bycia oszukanym i pokusa wbicia partnerowi śrubokrętu w oko podczas seksu nie gości systematycznie w myślach większości osób ze stażem związkowym 5+???. Po obejrzeniu "Gone Girl" kocham Finchera jeszcze bardziej - oprócz bycia twórcą rasowych, brutalnych thrillerów okazał się także moim zaginionym bratem-bliźniakiem światopoglądowym. Po pierwszym seansie daję 9/10, ale na pewno będą kolejne.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz