czwartek, 22 stycznia 2015

"Foxcatcher" czyli "Wielki nos Steve'a Carella"

 No nie, niestety. "Foxcatcher" to dla mnie film, który nie trzyma się kupy ;) Nic tu z niczego nie wynika, rzeczy dzieją się "bo tak", a reżyser trochę za bardzo krąży, snuje się smętnie i odhacza kolejne tematy po łebkach, zamiast skupić się na jednym i bardziej go uwiarygodnić.  W obrazie Millera brak po prostu jakiejś sensownej, emocjonującej historii. Normalnie w takiej sytuacji przyjęłabym to do wiadomości i skupiłabym się na kontemplowaniu świetnych ponoć popisów aktorskich, ale... z nimi też mam spory problem. W ogóle nie podoba mi się Steve Carell -  wygląda jakby nie mógł skupić się na grze, bo zajmuje go przez cały film  walka z ogromnym, ucharakteryzowanym nosem.  Bardzo lubię Channinga Tatuma, ale bez urazy - warsztatu Leonardo DiCaprio to on nie ma... Odniosłam nieodparte wrażenie, że gra Marka Schultza na mimice Jenko z "21 Jump Street" i zamiast skrytego, wycofanego zapaśnika wykreował postać upośledzonego ulunga ;) Syci i krzepi jedynie Mark Ruffalo. To już kolejna fantastyczna kreacja tego aktora, którą miałam przyjemność podziwiać w minionym roku. Zdecydowanie sceny z jego udziałem okazały się najjaśniejszym punktem tego mocno-średniego filmu.... Cóż, liczyłam na kawałek siarczystego, konkretnego kina, a dostałam rozmemłane nie wiadomo co z odstającym o  kilka poziomów od reszty Markiem Ruffalo w środku. Seans może nie był bolesny, ale totalnie po mnie spłynął:

6/10




 



PS. Jako że w tym roku ponownie podjęłam się wyzwania obejrzenia 50 filmów w kinie, będę to dokumentować wklejaniem biletów ;) W 2012 dobiłam do 48 tytułów - może tym razem się uda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz