piątek, 25 września 2015

"Straight Outta Compton" czyli "California Love"

"Straight Outta Compton" to jak ziszczenie się najbardziej mokrego snu, gwiazdka z nieba i wygrana na loterii w jednym, ale oczywiście nie mam pojęcia, jak sobie poradzą z tym filmem osoby, które nie trawią gangsta rapu (być może po prostu go ominą, tak jak osobnik, którego chciałam zabrać na seans jako króliczka doświadczalnego, ale się nie zgodził ;)). Nie będę Wam też ściemniać, że wychowałam się na oldskulowych, westside'owych brzmieniach (bo wychowałam się pewnie na Fasolkach i Puszku Okruszku) ani że miłość do West Side wyssałam z mlekiem matki (bo byłam karmiona z butelki, w dodatku mlekiem zageszczonym O ZGROZO białą mąką ;)), ale faktem jest, że kiedy tylko zdałam sobie sprawę z istnienia N.W.A.,  gangstersko-murzyńskie dźwięki zdominowały mojego playera i nie opuściły go po dzień dzisiejszy :). Podejrzewam też, że gdyby trafiła mi się możliwość podróży z czasie do jednego, wybranego okresu i miejsca, kalifornijskie czarne getta z lat osiemdziesiątych stanowiłyby silną konkurencję dla ery paleozoicznej i dinozaurów ;), co świadczy wybitnie o mojej głębokiej fascynacji tą kulturą.  Dobra, a teraz kończę  przynudzać o moim ciężkim dzieciństwie i niespełnionych marzeniach i przechodzę do sedna :).

Dla mnie "Straight Outta Compton" to porządny biograficzny film wyciągnięty na wyższy poziom dzięki wspaniałemu aktorstwu, mistrzowskiej realizacji i oczywiście  (:D) doskonałej muzyce. Aktorsko miażdżą szczególnie syn Ice Cube'a w roli Ice Cube'a i Paul Giamatti w roli żydo-menadżera, ale cała reszta kreacji również wypada wiarygodnie i w tym miejscu wypada tylko pogratulować doboru obsady. Jeśli chodzi o realizację, to totalnie kupiły mnie przede wszystkim sceny nagrywek: Dre zapodaje jakiś tłusty bit, Cube zarzuca do tego całkiem klawy tekścik,  gromada murzynów zaczyna sobie radośnie rapować, a po chwili  całość zaczyna układać się w któryś z kultowych hitów raperskiego składu. Aż się łezka w oku kręci, gdy sobie pomyślę, że tak to wyglądało i że  kurcze, tak w rzeczywistości mogło powstać "Boyz-N-The-Hood"...  Fenomenalnie wypadają też sceny koncertów, szczególnie ta z koncertu w Detroit ze słynnym wykonaniem "Fuck tha Police". A kiedy tłum skanduje słowa kolejnych utworów, aż chciałoby się tam być i zdzierać gardło wraz z nim <chlip chlip>.... Scenariusz do filmu jest prosty, poza tym większość osób chyba kojarzy tę historię. Nie jest to jednak wada, bo seans naprawdę wciąga, a zakończenie, mimo iż jest ciche i pozbawione patosu, wywołuje wiele emocji i szczerze wzrusza (choć oczywiście nie może być żadnym zaskoczeniem - jeśli tego nie wiecie, to się nie przyznawajcie publicznie, bo to tak jakby nie wiedzieć, czemu zakończył karierę Michael Jackson :>). Ponadto naprawdę brutalnie wypadają sceny dyskryminacji i dręczenia czarnej społeczności przez policję - widz może odczuć na własnej skórze, w jakiej atmosferze powstały skierowane w stronę służb porządkowych, przesiąknięte agresją kawałki N.W.A... Brrr...

Daję filmowi solidną ósemkę, oczywiście z wielkim, puchatym serduszkiem za muzykę i klimat. Byłoby oczko więcej, gdybym usłyszała jeszcze "Real Mutherpfukkkin G's" - dla mnie najlepszy diss w światowej historii rapu :D. Ale i tak było zacnie :D.

8/10 




PS. Troszkę zaskoczyło mnie bardzo dosłowne przedstawienie Suge Knighta, jako totalnego psychopatę i zwyrola, ale właśnie spojrzałam w wikipedię i okazuje się, że w styczniu tego roku  został on aresztowany pod zarzutem podwójnego morderstwa, więc cóż, przestało mnie to dziwić ;).






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz