środa, 18 listopada 2015

"11 minut" czyli "Iñárritu-wannabe 20 lat później"

Mimo iż najnowszy film Jerzego Skolimowskiego ma w sobie wiele z pseudoartystycznego, europejskiego ścierwa, nieoczekiwanie trzyma w napięciu i intryguje. Co prawda od początku przeczuwałam, że rozwiązanie rozczaruje, niemniej sam seans uznaję za prawie przyjemny ;). Całkowicie przyjemnym obwołać go nie mogę ze względu na wywołujące ataki epilepsji liczne ujęcia kręcone z telefonu, laptopa, czy nawet psiej dupy ;). Nie wiem, czy to producenci próbowali oszczędzić na pracy profesjonalnego kamerzysty czy też pan Jerzy spędził ostatnie 20 lat w tybetańskim klasztorze i myślał, że tworzy coś oryginalnego i nowatorskiego - faktem jest, że to najsłabszy i najbardziej przekombinowany element "11 minut". Mocną stronę stanowi za to aktorstwo, szczególnie kiedy za punkt odniesienia przyjmiemy tępe gęby symulujące umiejętności aktorskie, które wątpliwą przyjemność ma się okazję oglądać przed seansem, podczas gradu trajlerów w stylu "Listy do M." i tym podobnych produkcji - w moim idealnym świecie oznaczonych jako straight to TVN... Widać  porządny, charyzmatyczny reżyser potrafi wycisnąć esencję nawet z polskich gwiazd i gwiazdeczek. Także - zauroczenie Skolimowskiego Iñárritu, mimo iż spóźnione o co najmniej epokę, zaowocowało całkiem strawnym jak na polskie warunki filmem. "11 minut" wbrew moim przewidywaniom nie nudzi, nie powoduje zażenowania, a momentami nawet mocno wciąga. Wybaczam pretensjonalność, brak pomysłu na zakończenie i te potworkowe zdjęcia - jak dla mnie wstydu nie ma, seans wchodzi gładko:
 7/10.






PS. Żeby była jasność, samego Inarritu przestałam trawić na poziomie "21 gramów" - dla mnie to  już zbyt duże natężenie bełkotu ;).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz