czwartek, 3 grudnia 2015

Późnojesienny misz-masz czyli "Bez olśnień"

Mackbeth- realizacyjny artyzm wyrażający się poprzez teledyskowy i mocno psychodeliczny charakter nowego filmu Justina Kurzela nijak nie pasuje do do bólu klasycznej interpretacji wersów Szekspira, z jaką mamy w tym obrazie do czynienia. Podczas seansu czujemy się właściwie jak w teatrze, a ja to miejsce nieszczególnie lubię, właśnie przez zbytnią... teatralność ;) Ciężko wczuć się w historię i poczuć jakiekolwiek emocje, kiedy całości brakuje płynności, a kolejne sceny odhaczane są jak na licealnym kółku aktorskim - akt I scena 2, klaps, akt I scena 3 klaps... Fassbender i Cotillard recytują swoje kwestie jak ze sceny, nie wpompowując w żyły swoich postaci ani życia ani wigoru. Nie wiadomo, kiedy im kibicować, kiedy się nimi brzydzić, kiedy współczuć - przez cały seans widz stoi zupełnie z boku. I nie zrozumcie mnie źle - to nie jest zły film, tylko ekranizacji "Macbetha" było już milion pięćset sto dziewięćset (z czego najlepsza oczywiście brutalna i mroczna wersja Polańskiego) i nie wiem, po co robić kolejną, kiedy nie ma się w kwestii interpretacji dzieła Szekspira nic nowego do powiedzenia. Snyderowskie inspiracje realizacyjne to trochę za mało po ponad 400 latach od powstania oryginału... Jeśli macie ochotę na klasyczną wersję "Mackbetha", to wystarczy przejść się do biblioteki (co oczywiście polecam) - po kinie oczekuję czegoś więcej.

6/10



Nad morzem (By the Sea) - bardzo chciałam polubić ten film! Piękne kamieniczki, malownicze widoczki, cudowne sukienki i doprasowane koszule - warstwa wizualna dziejącego się chyba w latach 60-70' filmu Angeliny Jolie to spełnienie moich najskrytszych marzeń o podróżach w czasie. Niestety, tu gdzie zaczynam zachwyty, muszę je też zakończyć, bo cała reszta filmu to pretensjonalność, wtórność, brak pomysłu i nuda. Klęski dopełniają drewniane dialogi - lwią część filmu utrzymują  denny poziom polskich seriali, a chwilami zbliżają się niebezpiecznie do granicy żenady wyznaczonej przez kultowy "The Room" ;). Rozwiązanie historii jest oczywiście oczywiste od samego początku i tak, kłopoty małżeńskie Brada i Angeliny wzięły się dokładnie z tego, o czym myślicie od pierwszych scen :/. "By the Sea" próbuje udawać kino autorskie, artystyczne, ale niestety, głębi tu tyle, ile w moich wierszach z czasów podstawówki... Jakiś koleś wychodząc z kina rzucił do swojej towarzyszki "nie dziwię się, że sale kinowe są puste, kiedy puszczają taki chłam" - cóż, ja sobie rekompensowałam zażenowanie treścią podziwiając bluzeczki i torebeczki głównych bohaterek, ale faceci mogą nawet tego nie docenić ;).

4/10 (wszystkie punkty za warstwę wizualną)



Steve Jobs - film Danny'ego Boyla ogląda się przyjemnie dzięki genialnym, ostrym dialogom, które niesamowicie podkręcają tempo i fantastycznej chemii między bohaterami. Michael Fassbender jako Jobs jest świetny, nie ustępują mu wcale jeśli chodzi o umiejętności  Jeff Daniels, Seth Rogen czy Michael Stuhlbarg, ale najjaśniej świeci  doskonała  w roli Joanny Kate Winslet! Ależ dawno nie widziałam tej fenomenalnej aktorki na ekranie! Kilka scen z udziałem wspomnianych aktorów to prawdziwe perełki do wielokrotnego oglądania! Dość ciekawy jest też sam pomysł na film, który jeśli chodzi o kręcenie biografii, wydaje się dosyć świeży i nieoczywisty. Niestety, ocenę całości muszę zaniżyć przez głupkowaty wątek rodzinny, w którym pretensjonalnie i sztucznie uczłowiecza się głównego bohatera i jakże odkrywczo pokazuje jego przemianę... Gdyby wywalić sceny z córką i jej matką, uznałabym seans za bardzo satysfakcjonujący. Niestety, zdołały mnie one naprawdę wkurzyć i daję tylko:

6/10



Most szpiegów (Bridge of Spies) - nowy film Stevena Spielberga to kawał porządnego, oldsulowo zrealizowanego  thrillera.  Historia jest prosta i nie uświadczymy w niej jakiś niesamowitych zwrotów akcji, menadrów fabularnych czy hiper-wypasionych twistów, ale to w tej klasyczności tkwi jej siła. Steven Spielbarg nie urodził się wczoraj i wie, jak budować napięcie i jakie tricki zastosować, by widz wsiąknął w seans, a do tego zatrudnił jako odtwórcę głównej roli wybitnego Toma Hanksa, który doskonale radzi sobie ze zdobywaniem sympatii i zainteresowania odbiorców. Bardzo pozytywnie odbieram też kreację Marka Rylance'a, wcielającego się w rosyjskiego szpiega. Tak jak mówię - film nie jest żadnym odkryciem Ameryki i podobnych produkcji były pewnie setki. Czasem jednak solidna realizacja, wciągająca historia i pełnokrwiści bohaterowie w zupełności wystarczą, by widz wyszedł z kina usatysfakcjonowany świadomością obejrzenia filmu rozrywkowego, ale jednak nie głupiego.

7/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz