niedziela, 28 lutego 2016

"Na granicy" czyli "DOBRA ZMIANA?"

Jak powszechnie wiadomo - jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale w ostatnich kilku miesiącach obejrzałam nie jeden, ale aż TRZY warte uwagi filmy polskiej produkcji! Co ciekawe, nie były to pseudoartystyczne bełkoty o patologii, nędzy, biedzie, alkoholizmie, emerytach i nadmiernie eksploatowanych różańcach, do jakich przyzwyczaili mnie twórcy znad Wisły, tylko trzy naprawdę porządne filmy gatunkowe - klimatyczny horror ("Demon"), rasowy kryminał (mocno inspirowany fenomenalnym "The Killing" "Jeziorak") i trzymający na krawędzi fotela thriller ("Na granicy" właśnie).

Mający w ten weekend premierę "Na granicy" to kameralny dreszczowiec, podchodzący pod gatunek "home invasion", który nie ustępuje wcale wielu amerykańskim produkcjom tego nurtu. Scenariusz jest może prosty jak przysłowiowa konstrukcja cepa, ale w tego typu obrazach niekoniecznie oznacza to wadę. Film broni się umiejętnie budowanym napięciem i kipiącym z każdego kadru klimatem  - widać, że reżyser i operator odrobili zadanie domowe z zakresu tworzenia kina gatunkowego i doskonale rozumieją prawidła rządzące tym rejonem sztuki filmowej. Nieśpieszne tempo, narastające poczucie zagrożenia i izolacji, nieobliczalność wprowadzonych do filmu postaci  - to wszystko sprawia, że pełnometrażowy debiut Wojciecha Kasperskiego ogląda się z zaciśniętymi zwieraczami i przymkniętymi oczami, wijąc się z dyskomfortu i braku poczucia bezpieczeństwa. Fajnie też, że twórca okazał szacunek swoim widzom i oparł budowanie postaci i historii na niedopowiedzeniach i  delikatnie rzucanych gdzieniegdzie aluzjach, które nie walą po głowie łopatą, są zaledwie tłem i nie stanowią podstawy, na której opiera się scenariusz. Do tego przemiana głównych bohaterów nie grzmi nam nachalnie zza kadru,  rozgrywa się subtelnie i naturalnie, przez co  kontrast między otwierającą seans sceną z potrąconą sarną a finałem opowieści robi naprawdę spore wrażenie. Ogromną wartością dodaną jest postać odgrywana przez Marcina Dorocińskiego - jego Konrad to naprawdę przerażający i obleśny typ i ostatnia osoba, z jaką chcielibyście zostać zamknięci w opuszczonej chacie gdzieś w Bieszczadach!

Fajnie, naprawdę fajnie, że coraz częściej mam naprawdę szczerą chęć wydania swoich ciężko zarobionych pieniędzy na polskie produkcje, a jeszcze fajniej, że coraz częściej wydania tych pieniędzy nie żałuję i wychodzę z kina zadowolona i usatysfakcjonowana. Zmiana pokoleniowa na polskiej scenie filmowej powolutku niesie za sobą zmianę jakościową. Mam cichą nadzieję, że wkrótce wyeksploatowani pseudoartyści siejący w rodzimym kinie  bełkot zostaną całkowicie wyparci przez zdolnych twórców z wypracowanym warsztatem, dla których schematy kina gatunkowego stanowią chleb powszedni, a nie czarną magię. Nie każdy film musi być od razu arcydziełem i "Lśnieniem" Stanley'a Kubricka, ale każdy powinien opierać się na logicznie skonstruowanym scenariuszu, sensownym aktorstwie i co najmniej zgrabnej reżyserii.











1 komentarz:

  1. Ten film pojawił się trochę jak Filip z Konopii. Nie słyszałem o nim wcześniej, a jestem z naszym kinem niemal na bieżąco, a tu nagle pełno plakatów na przystankach. Bałem się kolejnego tvnowskiego badziewia na faktach, ale coraz więcej słychać głosów, że to kolejny dobry polski film. Nawet redaktorzy filmwebu, którzy zazwyczaj jadą po rodzimym kinie, chwalą. Obejrzę chociażby dla aktorów, którzy nie zawiodą! Tego akurat jestem pewien. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń