czwartek, 30 sierpnia 2012

"Cosmopolis" czyli "Anty-odyseja"

„Można nakręcić film bez przemocy i seksu, tylko po co?”, „Uwielbiam seks jako chorobę weneryczną. Identyfikuję się z pasożytami wywołującymi gorączkę seksualnej agresji” – te cytaty dla mnie najtrafniej definiują Cronenberga jako twórcę. Jego wczesne filmy przepełnia perwersyjny, ocierający się o pornografię seks, wyuzdana przemoc, obrzydliwa, odrażająca fizyczność, obraz świata jako sennego koszmaru i mocno odhumanizowana wizja zgniłego, rozkładającego się społeczeństwa. Powstają przez to twory odpychające i magnetyzujące zarazem. Takie, które można raz uznać za wybitne, a potem już nigdy w życiu nie chcieć do nich wracać.

Taki też jest „Cosmopolis” – z jednej strony przepełnia go filozoficzny bełkot, z drugiej strony bełkot ten niebezpiecznie wciąga i fascynuje. Z jednej strony śmiertelnie przynudza, z drugiej strony przynudzanie to niesamowicie hipnotyzuje. Z jednej strony irytuje zblazowanym wyrazem twarzy Pattinssona, z drugiej strony ten wyraz twarzy można uznać za jedyny słuszny, mający prawo się pojawić w odpowiedzi na wpychającą się ze wszystkich stron do limuzyny bohatera rzeczywistość.
Cronenberg stworzył surrealistyczną, okrutną, postmodernistyczną odyseję, przestylizowaną, kiczowatą i prowokującą – nie jest to kino dla każdego, ale ja takiego Cronenberga uwielbiam i chłonę od lat. Przez skórę i wszystkimi dostępnymi zmysłami.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz