wtorek, 2 lipca 2013

"Dead Man Down" czyli "Za wysokie progi dla Colina Farrella"

Miał być z tego drugi „Drive” – nie wyszło. Miało być z tego klasyczne, brutalne kino zemsty z dylematami moralnymi w tle – wyszło połowicznie.

Zastanawiałam się, co tak naprawdę w filmie nie zagrało i …  nie zagrał Colin Farrell. Jak już pisałam w zajawkowym poście, opisując swój potrajlerowy ślinotok, Colin jest stworzony do prostych rólek wymagających od aktora jedynie dzierżenia broni i wygłupiania się – tutaj niestety okazało się, że rola wymagała umiejętności aktorskich i Colin poległ z kretesem. Jego twarz nie wyraża absolutnie niczego.
 
I teraz tak – gdyby film by po prostu historią samotnego jeźdźca, który knuje sprytnie swoją krwawą zemstę – nieskażona wątpliwością facjata Farrella byłaby okej. Ale w „DMD” mamy jeszcze kobietę. Kobieta ta to twór wybitnie głupi, irytujący, włażący z butami w nie swoje sprawy, wciskający facetowi bez opamiętania swoje ciasteczka i naiwnie wierzący, że przez żołądek wiedzie droga do serca ;) I do tego  jeszcze bezczelnie nieusłuchany… JEDNAKŻE -  obsadzona w roli twora  Noomi Rapace (oszpecona po amerykańsku – czyli gdyby nam tego nie powiedzieli, nikt by się nie domyślił ;)  ) nie opuściła na zajęciach aktorskich lekcji z wyrażania emocji i kiedy mówi, że coś czuje – ja jej wierzę. Kiedy natomiast po obejrzeniu 120 minutowej jazdy na jednej minie w wykonaniu Farrella, na koniec okazuje się, że niby według scenariusza odbyła się na moich oczach jakaś ewolucja bohatera i  ze niby on- coś- też-teges-do-niej  – to ja przecieram oczy ze zdumienia i zwyczajnie tego nie kupuję. Nie-e. No nie. I tyle.

A ponieważ tło w filmie jest całkiem smakowite, murzyńska melina bardzo klawa, historia klasycznie prosta, ale chwytliwa, klimat zimny, surowy, nieocieplany głupimi żarcikami a kategoria wiekowa słuszna – śmiem twierdzić, że gdyby zmieniono głównego aktora na mniejsze drewno, to człowiek przełknąłby nawet obrzydliwie hollywoodzki happy-end i wyszedł z seansu usatysfakcjonowany (tutaj po raz kolejny w swoim życiu  – bo tego nigdy za wiele – pragnę postawić słowny pomnik Michaelowi Mannowi za niespieprzenie zakończenia „Heat”). A tak to przy napisach końcowych  czujemy tylko jeden wielki WTF? i poczucie zmarnowanego potencjału. Na szczęście pojawia się fajowska, murzyńska muzyczka i szybko zapominamy, że cokolwiek oglądaliśmy ;) 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz