środa, 12 listopada 2014

"The Judge" czyli "O jeden banał za daleko"

Zeznania naocznych świadków potwierdzają, że po obejrzeniu pierwszych zajawek "Sędziego"  podobno unosiłam się pół metra nad ulicą, a głupkowaty uśmiech nie znikał z mojej twarzy siedem dni i siedem nocy. Nie mogło być inaczej: dramat sądowy, ojciec, syn, trudne sprawy, powrót po latach na prowincję - kręcą mnie takie tematy nieziemsko. Ekscytacja sięgała jednak zenitu przede wszystkim przez wzgląd na zapowiedź elektryzującego pojedynku na sali sądowej między dwójką moich topowych aktorów. Mowa o będącym ostatnio u szczytu popularności Robercie Downey'u Juniorze w roli adwokata i przekozackim, obdarzonym diabolicznym uśmiechem Billy'm Bobie Thorntonie, którego charyzma sięga stąd do księżyca (a imię jego wyryte było niegdyś nawet na zgrabnym ramieniu Angeliny Jolie ;) ), w roli prokuratora  ;) Sounds like Christmas, nieprawdaż? :D

Wyobraźcie sobie, jak wielkie musiało być moje rozczarowanie, gdy okazało się, że głównej osi fabuły nie stanowi wcale proces sądowy, a podnoszących tętno scen konfrontacji Billy'ego Boba i Roberta nie uświadczymy w filmie zbyt wiele (cóż, mogę się tylko domyślać, że producent dostał wytyczne od Międzynarodowej Agencji Elektrycznej, by nie stawiać fantastycznych aktorów za często koło siebie, bo może to grozić niespotykanymi dotąd skokami napięcia, których skutki mogą być katastrofalne i cofnąć cywilizację do epoki kamienia łupanego). Moje malkontenctwo przeżywa jednak ostatnio zdecydowany regres, więc nadal podchodziłam do sprawy pozytywnie, licząc przynajmniej na rasowy, mocny dramat. Spodziewałam się  paru banałów i wpisanej w ramy takich historii schematyczności, ale  głęboko wierzyłam, że całość solidnie połechta moje gruczoły łzowe i seans sprawi mi przyjemność. 

Niestety, z każdą minutą filmu rosło jedynie moje podirytowanie. Banał banełem poganiał banał i za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że twórcy filmu nie odważą się iść dalej w pogłębianie żenujących wątków, działo się zupełnie na odwrót i na wierzch wychodził kolejny denny motyw.   Aktorzy włożyli w swoje role wiele wysiłku, jednak scenarzysta co chwila wrzucał grane przez nich postaci w wir coraz większych i bardziej żenujących fuck-upów, przez co całość zaczęła sprawiać mocno karykaturalne wrażenie (np. wątek młodego adwokata wymiotującego przed rozprawą - po prostu parodia dramatu sądowego). Czarę goryczy przepełnił w "The Judge" wątek romantyczny, poprowadzony katastrofalnie i bez odrobiny  polotu. Nie mogłam wysiedzieć w miejscu i wiłam się w kinowym fotelu zniesmaczona do granic ludzkiej wytrzymałości, obserwując czynione z gracją cielnej krowy umizgi obłej Very Farmigi do adwokata. Nie było w tym ani kszty chemii czy naturalności. A kiedy myślałam, że zaliczyłam już szczytowy facepalm przy motywie niesamowitego twistu w sprawie ojcostwa, rodem z meksykańskich telenoweli (nie przesadzam, naprawdę!), twórcy postanowili upokorzyć mnie jeszcze bardziej serwując mi scenę z propozycją seksu po pogrzebie (no nie dosłownie, ale taka była wymowa). Cały ten wątek jest dla mnie do wyrzucenia i stanowi jedno wielkie nieporozumienie. To chyba numer jeden wśród niestrawnych motywów, jakie widziałam w kinie w tym roku. "Sędziego" pogrąża jeszcze finalnie i definitywnie cudowne nawrócenie głównego bohatera, pozbawione zupełnie elementu niedopowiedzienia czy subtelności, wyłożone jak przysłowiowej krowie na rowie. Nasz adwokat bojkotuje teraz sprawy przestępców i prawdopodobnie w sequelu zajmie się  pozyskiwaniem dotacji dla Czerwonego Krzyża... ;)

Żeby była jasność - to nie jest  zła produkcja. Uznani aktorzy próbują swoją charyzmą nadać filmowi trójwymiarowości. Ich pojedynki naprawdę cieszą oko i ucho, bo dialogi są cięte, pełne celnych puent i dowcipu. Niestety, film Dobikna zamiast wzruszać - irytuje. Dla mnie to wieeeeeelkie rozczarowanie i dlatego tylko:

5/10





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz