niedziela, 26 lutego 2017

"Silence" czyli "Największy przegrany oscarowej gali"

Ależ to doskonałe kino! Kilka lat temu pisałam o zwycięzcy oscarowej batalii "Zniewolonym", stawiając jego reżyserowi zarzut czysto fizjologicznego pobudzania odbiorcy poprzez epatowanie niepotrzebną, przekombinowaną brutalnością bez której to film poległby całkowicie w kwestii oddziaływania na widza. "Milczenie" mistrza Scorsese okazuje się idealnym przeciwieństwem przehajpowanego obrazu McQueena i mimo krzykliwego, mocnego tematu wzrusza i angażuje do szpiku kości poprzez drobne gesty, słowa, symbole a nie naturalistyczne i nachalne filmowanie tortur. Ta epicka opowieść o losach chrześcijańskich misjonarzy w  Japonii stoi genialnym aktorstwem i przepięknymi zdjęciami, ale to ładunek emocjonalny, jaki ze sobą niesie stanowi jej największą wartość. Reżyser stawia przed bohaterami tak przytłaczające dylematy, że jakakolwiek próba oceny tego, co widziałam na ekranie, powoduje w moim mózgu zwarcia elektryczne... Nie oczekujcie od "Milczenia" pompatycznej opowieści o dobrych chrześcijanach i brutalnych Japończykach - cała historia ma dużo bardziej lokalny, osobisty wręcz wymiar a wnioski jakie z niej płyną nie muszą być jednoznaczne. Scorsese formułuje odważne pytania o sens wiary, prawdziwą istotę cierpienia, poświęcenia dla innych, o różne wymiary męczeństwa i zmusza odbiorcę do myślenia oraz poszukiwania odpowiedzi -  o dziele tym chce się pisać i dyskutować!  Ponadto chyba nigdy nie oglądałam filmu z trafniej nadanym tytułem - w konfrontacji z finałem opowieści to prawdziwy pocisk.

Brak nominacji do tegorocznych Oscarów dla "Milczenia" to jakiś ponury żart. Widać chrześcijaństwo nie sprzedaje się tak dobrze, jak prześladowania Żydów, homoseksualistów i czarnoskórych. Ponadto Scorsese wyciska wszystkie soki z całej ekipy aktorskiej a Andrew Garfield wreszcie przekonuje mnie do siebie, grając mężczyznę a nie zawstydzonego młokosa. To mój prywatny zwycięzca kategorii aktorskiej - ta kreacja naprawdę robi wrażenie! (Cassey za którego będę trzymać kciuki podczas gali zagrał jednak w zgodzie ze swoim emploi i aż tak nie rozpływałabym się nad tą rolą). Myślę też, że każdy aktor obsadzony na drugim planie "Milczenia", ze szczególnym uwzględnieniem Yosuke Kubozuka, zjada na śniadanie Mahershala Ali'ego z "Moonlight" - prawdopodobnego triumfatora dzisiejszej ceremonii. Oscar za zdjęcia to  powinna być formalność.

 Rzadko takie słowa padają z moich ust, ale uważam, że każdy powinien najnowszy film Scorsese obejrzeć.

9/10








wtorek, 7 lutego 2017

Wracam do pisania bloga!!!

"Wracam do pisania bloga!!!" - z tą myślą obudziłam się dziś rano i postanowiłam kuć żelazo póki gorące (czytaj: zadeklarować to publicznie zanim mi przejdzie ;)) i od razu coś do Was napisać (przez co nie poszłam na jogę, więc proszę to docenić ;)). 

Aby rozprawić się z demonami przeszłości, muszę najpierw wyjaśnić, czemu w ogóle pisanie porzuciłam - oglądając filmy trafiam na te lepsze, gorsze, średnie, ale większość z nich po mnie spływa i mimo iż seans przynosi mi radość, po kilku latach niewiele z danego obrazu pamiętam. Raz na jakiś czas napotyka się za to prawdziwą perełkę, film, który trafia dokładnie w TEN punkt, wystawia mu się 10/10 z puchatym serduszkiem i w pamiętniczku wpisuje "zmienił moje życie ( ;))". Powodem mojej blogowej absencji była właśnie długotrwała posucha w aspekcie perełek - większość oglądanych filmów mnie rozczarowywała, żaden nie wywołał większych emocji (ostatnim chronologicznie "filmem mojego życia" określiłabym chyba "Co jest grane, Davis" braci Coen). Chodziłam do kina mechanicznie, odhaczając tytuł za tytułem. Pomyślałam sobie nawet, że może to wina wieku i to tak samo jak z miłością - w latach szczenięcych człowiek zakochiwał się jak szaleniec, a w pewnym momencie szlaki neuronalne zaczęły przebiegać nieco inaczej i nawet uczucia zaczęło się ogarniać bardziej rozumem niż sercem ;). W pewien sposób straciłam serce do kina... Prawda jest też taka, że w 2016 roku nie miałam szczęścia do filmów - nie potrafię nawet wymieć kilku tytułów, które uznałabym za warte zapamiętania ani wyłonić najlepszego obrazu minionego roku.

Powinien teraz nastąpić punkt kulminacyjny czyli powinnam wykrzyczeć, że wreszcie JEST!!!!, że pojawił się film, który mną wstrząsnął, wytarmosił i zostawił wilkom na pożarcie - ale rozczaruję Was, nic takiego nie miało miejsca ;). Wielkie nadzieję wiązałam oczywiście z "La La Landem" ale szczególnie mnie nie urzekł, "Amerykańska sielanka" po mnie spłynęła a "Split" okazał się miłym mrugnięciem okiem dla fanów M. Nighta Shyamalana, ale ja do nich nigdy nie należałam ;). Mimo wszystko nadal po każdym seansie układam sobie w głowie kilka linijek, które chciałabym zapisać na blogu, więc uznałam, że skoro wciąż mam w sobie chęć dzielenia się ze światem swoimi przemyśleniami, to  powinnam do tego wrócić ;).

"Rozalia w Krainie Filmu" powstała głównie dla mnie - dla chęci usystematyzowania mojego hobby i grafomańskiego spełnienia ;). Wiem, że moje pisanie sprawiało radość kilku moim znajomym, ale patrząc na komentarze pod moimi postami, widzę, że mimo totalnego braku reklamy i otagowania postów, znalazłam kilku wiernych czytelników spoza grona znanych mi prywatnie osób. Jest to dla mnie powód do radości, a jednocześnie przykro mi, że tak nagle przestałam publikować - sama nie lubię, gdy autorzy blogów, które regularnie czytam, milkną bez wieści...

Także - wracam na dobre - z tym samym brakiem elementarnej wiedzy z zakresu filmoznawstwa, infantylnym umieszczaniem emotek w tekście i rozpoczynaniem zdania od "TAKŻE" (naprawdę wiem, że tak się nie robi, ale ja to uwielbiam :)). 

W piątek wybieram się aż do Poznania na seans "Manchester by the Sea" i od tego filmu rozpocznę COME BACK - pod koniec tygodnia oczekujcie więc mojej opinii. Oby to była TA perełka!!! Postaram się też opisać w misz-maszowym poście filmy, które widziałam w kinie od początku stycznia albo zrobić z tego już przedoscarowe podsumowanie.

Pozdrawiam, Ania :)

niedziela, 28 lutego 2016

"Na granicy" czyli "DOBRA ZMIANA?"

Jak powszechnie wiadomo - jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale w ostatnich kilku miesiącach obejrzałam nie jeden, ale aż TRZY warte uwagi filmy polskiej produkcji! Co ciekawe, nie były to pseudoartystyczne bełkoty o patologii, nędzy, biedzie, alkoholizmie, emerytach i nadmiernie eksploatowanych różańcach, do jakich przyzwyczaili mnie twórcy znad Wisły, tylko trzy naprawdę porządne filmy gatunkowe - klimatyczny horror ("Demon"), rasowy kryminał (mocno inspirowany fenomenalnym "The Killing" "Jeziorak") i trzymający na krawędzi fotela thriller ("Na granicy" właśnie).

Mający w ten weekend premierę "Na granicy" to kameralny dreszczowiec, podchodzący pod gatunek "home invasion", który nie ustępuje wcale wielu amerykańskim produkcjom tego nurtu. Scenariusz jest może prosty jak przysłowiowa konstrukcja cepa, ale w tego typu obrazach niekoniecznie oznacza to wadę. Film broni się umiejętnie budowanym napięciem i kipiącym z każdego kadru klimatem  - widać, że reżyser i operator odrobili zadanie domowe z zakresu tworzenia kina gatunkowego i doskonale rozumieją prawidła rządzące tym rejonem sztuki filmowej. Nieśpieszne tempo, narastające poczucie zagrożenia i izolacji, nieobliczalność wprowadzonych do filmu postaci  - to wszystko sprawia, że pełnometrażowy debiut Wojciecha Kasperskiego ogląda się z zaciśniętymi zwieraczami i przymkniętymi oczami, wijąc się z dyskomfortu i braku poczucia bezpieczeństwa. Fajnie też, że twórca okazał szacunek swoim widzom i oparł budowanie postaci i historii na niedopowiedzeniach i  delikatnie rzucanych gdzieniegdzie aluzjach, które nie walą po głowie łopatą, są zaledwie tłem i nie stanowią podstawy, na której opiera się scenariusz. Do tego przemiana głównych bohaterów nie grzmi nam nachalnie zza kadru,  rozgrywa się subtelnie i naturalnie, przez co  kontrast między otwierającą seans sceną z potrąconą sarną a finałem opowieści robi naprawdę spore wrażenie. Ogromną wartością dodaną jest postać odgrywana przez Marcina Dorocińskiego - jego Konrad to naprawdę przerażający i obleśny typ i ostatnia osoba, z jaką chcielibyście zostać zamknięci w opuszczonej chacie gdzieś w Bieszczadach!

Fajnie, naprawdę fajnie, że coraz częściej mam naprawdę szczerą chęć wydania swoich ciężko zarobionych pieniędzy na polskie produkcje, a jeszcze fajniej, że coraz częściej wydania tych pieniędzy nie żałuję i wychodzę z kina zadowolona i usatysfakcjonowana. Zmiana pokoleniowa na polskiej scenie filmowej powolutku niesie za sobą zmianę jakościową. Mam cichą nadzieję, że wkrótce wyeksploatowani pseudoartyści siejący w rodzimym kinie  bełkot zostaną całkowicie wyparci przez zdolnych twórców z wypracowanym warsztatem, dla których schematy kina gatunkowego stanowią chleb powszedni, a nie czarną magię. Nie każdy film musi być od razu arcydziełem i "Lśnieniem" Stanley'a Kubricka, ale każdy powinien opierać się na logicznie skonstruowanym scenariuszu, sensownym aktorstwie i co najmniej zgrabnej reżyserii.











wtorek, 26 stycznia 2016

"Creed" czyli "Ku pokrzepieniu serc"

Jeśli macie ochotę na odstresowanie, wyluzowanie i spędzenie przyjemnego wieczoru, seans najnowszej produkcji z uniwersum "Rocky'ego" będzie strzałem w dziesiątkę! "Creed" to zrealizowany po bożemu dramat sportowy, który angażuje widza przede wszystkim niesamowitą chemią wypełniającą przestrzeń między dwójką głównych bohaterów. Młodemu Michaelowi B. Jordanowi wcielającemu się w postać czarnoskórego boksera u progu wielkiej kariery udaje się uniknąć  pretensjalności - jest autentyczny, a jego postawa wzbudza u widza respekt i szczery podziw. Sylvester Stallone jako Rocky doskonale sprawdza się w roli podstarzałego mentora - bujając się od niechcenia po ekranie wypełnia kadry ciepłem i prostolinijnością. I choć niekiedy to całe zramolenie i zdziadzienie wydają się troszkę podkoloryzowane, a wypowiadane przez niego zdania brzmią jak cytaty żywcem zerżnięte z Paolo Coehlo, to nie sposób mu nie kibicować i nie wzruszyć się tą kreacją. Na bardzo pozytywny odbiór całości wpływ mają też z pewnością piękne, chwilami wręcz pocztówkowe zdjęcia, energetyczny montaż (charakterystyczne dla bokserskich filmów sceny treningów wypadają naprawdę fenomenalnie!) i klawa, murzyńska muzyczka wspaniale ilustrująca klimat deszczowej Philly (z Hail Mary 2paca na czele!). Wisienką na torcie jest bez wątpienia finałowa scena walki!!! Seans mija szybko i bez nudy, a historia choć prosta, okazuje się wciągająca i przede wszystkim motywująca - dla mnie to najbardziej udana część tej serii.






niedziela, 17 stycznia 2016

"Zupełnie Nowy Testament" czyli "Niezupełnie komedia"

 Reklamowana przezabawnym trajlerem francuska komedia o przekornie brzmiącym tytule "Zupełnie Nowy Testament" została uratowany przez fakt, że... okazała się nie być komedią ;). Z oglądaniem komedii mam - nie ukrywam - olbrzymi problem... Niejednokrotnie przekonałam się, że w filmach tego gatunku wszystkie dobre żarty zostają zwykle wyprztykane na etapie trajlerów, a ponad godzinny seans kończy się w najlepszym przypadku śmiercią z nudów, w najgorszym - z zażenowania (tak jak trajler "50 twarzy Blacka" - umieram ze śmiechu po raz setny, widząc go w formie dwuminutowego gagu, ale za nic w świecie nie chciałabym stracić kilkudziesięciu minut z życia, oglądając pełny metraż ;)).

W przypadku nowego filmu Jaco Van Dormaela komediowa otoczka kryje w sobie wnętrze pozujące na obraz dużo głębszy i ambitniejszy.  Piszę "pozujące", bo oczywiście "Zupełnie Nowy Testament", to nie "Ofiarowanie" Tarkowskiego" i odgrzewane banały, które serwuje widzowi (każdy moment jest dobry, by zacząć od nowa!!!, nie bój się walczyć z przeznaczeniem!!!, los jest pełen niespodzianek!!! ) zdecydowanie wpisują się  do gruuuubej księgi "Inspired by Paolo Coehlo" i myślę, że wzruszą mocno niejednego przedszkolaka ;). Można też odnieść wrażenie, że scenarzysta nie spotkał się w toku edukacji z elementami logiki  i oś fabularna zarysowana jest na bardzo popularnej w dzisiejszych czasach zasadzie "BO TAK!" ;).

Skąd więc moja całkiem dobra ocena i pozytywny odbiór filmu skoro przedszkole ukończyłam już jakieś 20 lat temu ;)? Zadziałały chyba ciepło i optymistyczny przekaz płynące z całej opowieści. Ponadto kupiła mnie totalnie odtwórczyni głównej roli, Pili Groyne, która swoją gracją i wdziękiem zdecydowanie zdołała podwyższyć strawność infantylnej treści i naiwnego przesłania. Obleśny i naprawdę odrażający Bóg w interpretacji Benoita Poelvoorde'a (co ciekawe, nie przechodzi on w finale oczekiwanej w tego typu filmach przemiany) to także spory atut francuskiej produkcji. Trzeba też oddać reżyserowi, że komediowe elementy są mocnym punktem całości i przez większość czasu szczególnie nie żenują (no, może poza akcja z gorylem ;)).  No i nie oszukujmy się - banały serwowane po francusku zawsze brzmią lepiej niż w jakimkolwiek innym języku, a  jeśli dodatkowo na soundtracku umieszczone zostaje genialne, ponadczasowe "La Mer", to ja się poddaję i nie umiem zrugać filmu ;).

Podsumowując - jeżeli nie zaliczacie siebie w poczet zblazowanych nihilistów (szerzących w sieci pogląd, że każdy seans powinien nieść ze sobą rozłupanie głowy, a rozrywka to wstydliwa słabość maluczkich tego świata), jest szansa, że opuścicie kino, tak jak ja, wyluzowani, ukojeni i z uśmiechem na ustach :).

PS. O jaaaa!!!!! Widzę właśnie w filmwebowym CV, że  reżyser oficjalnie przyznaje się do stworzenia niestrawnej, pretensjonalnej, przestylizowanej kupy wpuszczonej do kin pod niewinnie brzmiącym tytułem "Mr Nobody". Szczęśliwcom, którzy nie zetknęli się nigdy z tą produkcją, pilnie wyjaśniam, że  to twór zdobywający zaszczytne odznaczenia "Filmu życia" w rankingach zbuntowanych nastolatek, marzących o pofarbowaniu włosów na fioletowo w wakacje i wytatuowaniu  Carpe Diem na nadgarstku na osiemnaste urodziny. W takim razie, Panie Van Dormael,  chapeau bas za postęp - tym razem nikt nie zwymiotuje do popcornu ;).









środa, 13 stycznia 2016

"Joy" czyli "Niewiarygodnie nudna historia wynalezienia mopa"

Zirytował mnie ten film. I to porządnie. Historia okazała się mało przekonująca, panteon drugoplanowych postaci - kiczowaty i tak oderwany od rzeczywistości, że czułam się po prostu totalnie wytrącona z całej opowieści, a Jennifer Lawrence z wieczną fumfą na ryju - tak wkurzająca, że aż nie miałam ochoty na nią patrzyć. Za dużo tu przypadków, nielogiczności, uproszczeń i nagłych, niczym nieuzasadnionych zwrotów akcji, by całość potraktować poważnie. Jak na komedię - "Joy" jest za mało śmieszna, a jak na dramat - zbyt letnia... Ja chyba po prostu nie kupuję twórczości Davida O. Russella, bo zdaje się, że podobne odczucia miałam po niby hitowym "Poradniku pozytywnego myślenia". Dla mnie zarówno "Poradnik...", jak i "Joy" to takie obyczajowe twory do po południa z Polsatem, dla całej rodzinki, do schabowego z ziemniakami, ku pokrzepieniu serc porośniętych tłuszczem kur domowych... Jakieś zalety? Film jest ładnie nakręcony i zmontowany. Zachwytów nad rolą JLaw nie rozumiem.




czwartek, 7 stycznia 2016

"Big Short" czyli "Kryzys po amerykańsku"

"Big Short" to film  świeży, energetyzujący i wciągający. Przyznaję bez bicia - nie wszystko do końca rozumiałam (wszak oszczędności trzymam w śwince ;)) - ale doskonałe aktorstwo, wspaniały montaż i dynamika historii wynagrodziły mi całkowicie zawiłe meandry terminologii bankowej. Mimo iż obraz Adama McKay'a kreuje się na WAŻNY, niekiedy wręcz mesjanistyczny, to czyni to z gracją i  bez wielkiego nadęcia - powietrze z balona spuszcza zapewne spora dawka humoru, którą nam serwuje. O sile "Big Short" stanowią jednak przede wszystkim różnorodne, doskonale rozpisane i fenomenalnie zagrane postaci. Michael Perry, Mark Baum i Jared Vennett  to totalni dziwacy, ale wcielający się w nich Christian Bale, Steve Carell i Ryan Gosling choć niekiedy ostro szarżują, to ani przez chwilę nie pozwalają swoim bohaterom przekroczyć cienkiej granicy dzielącej geniuszy od pajaców (specjalne wyróżnienie dla Carella, który do tej pory średnio mnie do siebie przekonywał!). Cudowanie radzą też sobie odtwórcy mniejszych, drugoplanowych rólek, ze szczególnym wskazaniem na całą ekipę Marka Bauma - no po prostu BAJKA! Kupuję też całkowicie burzenie czwartej ściany i puszczanie oczek do widza - te zabiegi wprowadzają do filmu nieco sarkazmu, a także pozwalają na totalne wciągnięcie się w opowieść. Polecam z całego serca - "Big Short" zapewni Wam doskonałą rozrywkę, jednocześnie przemycając  troszeczkę morału ;).



PS. Myślę, że  jeszcze więcej funu mogą czerpać z seansu osoby obcykane w bankowo-giełdowym świecie. Z drugiej strony może być tak, że cała ta ekonomiczna nowomowa jest na poziomie terminologii medycznej w "Na dobre i na złe" i tylko dla totalnego laika wydaje się zawiła i skomplikowana ;). Może jak mój brat obejrzy, to rozwieje moje wątpliwości ;).



wtorek, 5 stycznia 2016

Podsumowanie roku 2015 - 48 kinowych premier

48 kinowych premier za mną. Jeśli chodzi o noworoczne postanowienia, to chciałabym recenzować dla Was każdy obejrzany film, choć w kilku słowach, od razu po kinowym seansie. Postanowiłam też zmienić skalę ocen, bo 1-10 się u mnie zdecydowanie nie sprawdza. Prawdopodobnie przerzucę się na 1-5 :). Tyle tytułem zapowiedzi - tymczasem zapraszam na podsumowanie AD 2015:

NAJLEPSZE FILMY

Nie ma mocnych na "Mad Maxa"! Nie jest to oczywiście żadne zaskoczenie, bo ta wyjątkowa i jakże nowatorska produkcja skradła serce nie tylko moje i  Quentina Tarantino, ale też jakiś 90% użytkowników internetu ;).  Na podium umieściłam też niesamowicie ekscytujący "Whiplash" i niedoceniony zarówno przez widzów jak i  krytyków "Blackhat" Michaela Manna. Nie martw się Michael, ważne, że mi się podobało <3 ;).


NAJGORSZE FILMY 

Szczerze mówiąc, nie widzę na mojej liście żadnych wyjątkowo wybitnych gniotów, ale muszę przyznać, ze w tym roku postanowiłam zadbać o moje zdrowie psychiczne i omijałam tytuły z założenia gwarantujące żenadę. Najbardziej zirytowana wyszłam chyba z "Irrational Man" Woody'ego Allena... I choć nie mogę powiedzieć, że to wybitnie zły film, to właśnie ten seans wymęczył mnie niebotycznie i jeszcze dłuuugi czas po wizycie w kinie moja wątroba utrzymywała produkcję żółci na niebezpiecznie wysokim poziomie. Małym zaskoczeniem niech będzie fakt, że wszystkie polskie filmy, obejrzane przeze mnie w tym roku, były co najmniej strawne i nie zasłużyły sobie, by w tej kategorii o nich wspominać (nie świadczy to jednak o jakimś odrodzeniu polskiego kina, bo widziałam ich aż... trzy ;)).


OCZAROWANIA

W tej kategorii zdecydowanie muszę wyróżnić wyjątkowy musical "Into the Woods", który jako jedyny z tegorocznych filmów obejrzałam kilka razy (i to pod rząd) i z każdym seansem moja ocena rosła. Moje serce skradła też inna, jakże różna od "Into the Woods" baśń - "Pentameron", która urzekła mnie swoją brutalnością i klasycznością. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie niedawna premiera -  "In the Heart of the Sea" - nastawiłam się na obejrzenie letniej bajki dla dzieci, a dostałam mięsną i krwistą opowieść dla wymagających dorosłych. Nie mogę też nie wspomnieć o  największym horrorowym zaskoczeniu roku czyli "It follows" (nie wiem, czemu nie napisałam recenzji - shame on you, Roz!).


ROZCZAROWANIA

Najmocniej zawiodłam się chyba w tym roku na "Spectre" - nie sądziłam, że jakikolwiek film z bondowej serii może być taki nudny i nieangażujący. Totalnie rozczarował mnie też sequel serii "Sinister" - co prawda czułam, że kontynuacja nie zbliży się jakością do oryginału, ale nie spodziewałam się aż takiego odejścia od mrocznego klimatu znanego z pierwszej części...


PURE FUN

Nie obejrzałam w tym roku zbyt wielu typowych blockbusterów i tak naprawdę klasyczne PURE FUN (czyli rozmiękczenie mózgu niepołączone z zażenowaniem) poczułam tylko w trakcie "Pikseli". Nie wiem, co ćpał autor w chwili tworzenia scenariusza, ale też poproszę, bo nie raz i nie dwa w trakcie seansu przecierałam oczy ze zdumienia, powtarzając sobie "nie, tego nie mógł wymyślić dorosły, nieupośledzony człowiek" ;).


MUZYKA

Numerem jeden ogłaszam wszem i wobec "Into teh Woods"! Soundtrack ten towarzyszył mi przez długie tygodnie po obejrzeniu filmu i naprawdę świetnie sprawdza się także w oderwaniu od obrazu:


Oczywiście nie może w tej kategorii zabraknąć "Straight Outta Compton", ale w moich żyłach płynie czarna krew ;), więc nie sądzę, bym tym wyborem kogoś szczególnie zaskoczyła:




Całkiem fajowo zgrały się też z "Chappie'm" rave'owe kawałki Die Antwoord:


Jeśli zaś chodzi o muzykę, która doskonale dopełnia film i buduje klimat, ale nie bardzo nadaje się do odsłuchu w samochodzie ;), to bez wątpienia muszę wskazać na niepokojące, mroczne brzmienia w "Sicario" - gwarantuję ciary na plecach i poluźnienie zwieraczy:



Doskonałą robotę wykonał jak zwykle mój idol Alexandre Desplat, tym razem ubierając w muzykę fantastyczny "Pentameron". Boższe, ale to jest boskie <3 <3 <3:



AKTORSKIE OCZAROWANIA

Aktorsko miażdżą  filmy z 2014 roku, które oczywiście w krajach trzeciego świata, takich jak Bangdladesz i Polska,  miały premiery w 2015 - "Birdman" i "Whiplash". Jeśli natomiast miałabym wskazać jakieś perełkowe role, które zapadły mi w pamięć, choć wcale nie wydają się oczywistymi wyborami w tej kategorii, to typuję Oscara Isaaca w "Ex Machina" i Jake'a Gyllenhaala w "Everest". Świetnie wypada też cała obsada "Steve'a Jobbsa", ze szczególnym wskazaniem na Setha Rogena.


URODOWE INSPIRACJE  
czyli moja nowa kategoria, w której oddaję hołd kobiecej urodzie i urokowi, a umiejętności aktorskie spycham na dalszy plan i proszę się nie czepiać ;)

Pisałam już, że jedną z moich największych muz jest obecnie Blake Lively - "Age of Adaline" obejrzałam tylko dla niej! Blask, jaki roztacza na ekranie, jest tak wielki, że nawet nie spróbuję podjąć się opisania go słowami, bo takowe zwyczajnie nie istnieją i byłoby to bezcelowe i niepotrzebne - wszak zamiast czytać, możecie pooglądać:



Totalnie zauroczyła mnie Cara Delevingne, która swoim przeszywającym wzrokiem, zblazowanym wyrazem twarzy i nieoczywistą urodą czarowała najpierw w kiepściutkim "Face of an Angel":



a potem w głupiutkim "Paper Towns":

Wiecie, że moim ideałem urody są wychudzone modelki słaniające się na swoich chudych, krzywych nóżkach jak po kokainie? Cara doskonale wpasowuje się w ten kanon piękna ;). A miłośnicy krągłości niech spadają na drzewo ;) (albo do McDonald's;)).

Trzecim urodowym objawieniem okazała się Lea Seydoux, której blask i urok rozkwitł dopiero przy boku Jamesa Bonda. Jednak kobieta, by błyszczeć zdecydowanie potrzebuje blond włosów i szpilek ;) Lea, I love You and please, zostań przy b(l)ondzie!!! W ogóle Lea jest szalenie podobna do ScaJo:






środa, 30 grudnia 2015

"Grudniowy misz-masz" czyli "Wesele, wielki wieloryb i niechlubne zaległości"

W grudnia nabiłam mój kinowy licznik o kolejne 3 punkty i kończę rok z radosną ilością 48 kinowych seansów. Miałam co prawda dobić do 50, ale aktualnie mam dużo na głowie, a w kinie totalna posucha. Myślałam trochę o "Krampusie" i "Fali", ale ostatecznie jakoś przeżyję bez zapoznania się z tymi niewątpliwymi dziełami i odkreślam rok 2015 grubą kreską w moim excelowym-filmowym pliku. 

A w tym miesiącu obejrzałam:

Demon - dzięki Świętu Kina miałam okazję nadrobić seans, na który nie trafiłam kilka tygodni wcześniej. Film zmarłego Marcina Wrony to bez wątpienia twór interesujący i oryginalny. Szczególnie doceniam jego horrorową stronę i niepokojący, duszny klimat. Troszkę gorzej wypada część obyczajowa, bo przepełniają ją klisze i schematy znane w kinie od zarania dziejów - szczególnie w obszarze budowania postaci. Nie razi to jednak jakoś strasznie po oczach dzięki bardzo przyzwoitemu aktorstwu - fajnie, że są jeszcze na polskiej scenie osoby, które udowodniają, że warsztat aktorski nie boli i potrafią stworzyć całkiem zacne kreacje.

7.5/10



In the Heart of the Sea (W samym sercu morza) - ależ niesamowitą niespodziankę uczynił mi Ron Howard swoim nowym filmem! Byłam pewna, że idę na baję dla dzieci, w której nie uświadczę żadnego mięsa, dziwek w porcie i zjadania się nawzajem, a bohaterowie po kilku przeciwnościach losu popłyną sobie do domku w blasku zachodzącego Słońca na grzbiecie białego wielorybka, lekko tylko podrapani... Ależ się myliłam! Nowa interpretacja kultowej amerykańskiej epopei narodowej  totalnie wgniotła mnie w fotel i pozostawiła z całkowitym opadem szczęki. Zdradzę tylko, że naturalistycznie ukazane wchodzenia do brzucha wieloryba to tylko przystawka, a  jedna scena naprawdę ryje banię nawet tak oswojonej z patologią istoty jak ja i cieszę się, że jednak dzieci zostawiłam w domu ;). Bardzo podobała mi się konstrukcja scenariusza - ukazanie Hermana Melville'a poszukującego materiału do książki to bardzo ciekawy zabieg, który dość błyskotliwie wyjaśnia czemu "In the Heart of the Sea" tak różni się od "Moby Dicka". Film stoi też aktorstwem - Chris Hemsworth oczywiście jak zawsze rozsadza ekran charyzmą (choć tym razem wyjątkowo nie mięśniami ;)), a dzielnie wtórują mu Benjamin Walker i Cillian Murphy. Miłośnicy marynistyki oślinią się też za pewne do nieprzyzwoitości podczas scen ukazujących typowo żeglarską rutynę. Fantastyczny seans i wielka niespodzianka!

8/10



Star Wars: The Force Awakens (Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy) - no teraz UWAGA UWAGA: to moje pierwsze "Gwiezdne wojny"... Tak, tak, nigdy wcześniej nie nabrałam ochoty na stracenie kilkunastu godzin życia na nadrabianie tej wstydliwej zaległości (George'u Lucasie - nie traktuj tego osobiście, po prostu od kiedy stać mnie na częste wizyty w kinie, straciłam zainteresowanie domowymi seansami ;)) i szczerze mówiąc, po "The Force Awakens"  nic się nie zmieniło ;). Uważam jednak, że nowa część to bardzo sprawne dziełko utrzymane w duchu kina nowej przygody. Akcja pędzi na łeb na szyję i nie ma czasu na nudę, bohaterowie są zwyczajnie fajni i wzbudzają moją sympatię, a oko cieszą efekty specjalne oparte na rekwizytach i nieprzeładowanie całości chamskim CGI. Oczywiście frajdę podczas oglądania filmu miałam niewspółmiernie mniejszą niż starwarsowe freaki, bo nie rozumiałam 99% nawiązań, mrugnięć oczkiem i powiązań... Mimo wszystko nie odebrało mi to przyjemności z seansu, całość była dla mnie czytelna i jasna i pewnie kolejne części obejrzę też chętnie i bez bólu. Jeśli chodzi o bohaterów  - już tradycyjnie najbardziej przypadł mi do gustu ten grany przez Oscara Isaaca ;). Ten wyjątkowo zdolny i charyzmatyczny aktor to moje odkrycie ostatniego roku i już choćby dla niego zjawię się w kinie za 2(???) lata, by ocenić kontynuację.

7/10





No, jak widać grudniowe wizyty w kinie przyniosły mi wiele pozytywnych emocji. Teraz biorę się za podsumowanie roku. Może tym razem uda mi się je napisać - shame on you, Anna, za zeszły rok ;).

czwartek, 3 grudnia 2015

Późnojesienny misz-masz czyli "Bez olśnień"

Mackbeth- realizacyjny artyzm wyrażający się poprzez teledyskowy i mocno psychodeliczny charakter nowego filmu Justina Kurzela nijak nie pasuje do do bólu klasycznej interpretacji wersów Szekspira, z jaką mamy w tym obrazie do czynienia. Podczas seansu czujemy się właściwie jak w teatrze, a ja to miejsce nieszczególnie lubię, właśnie przez zbytnią... teatralność ;) Ciężko wczuć się w historię i poczuć jakiekolwiek emocje, kiedy całości brakuje płynności, a kolejne sceny odhaczane są jak na licealnym kółku aktorskim - akt I scena 2, klaps, akt I scena 3 klaps... Fassbender i Cotillard recytują swoje kwestie jak ze sceny, nie wpompowując w żyły swoich postaci ani życia ani wigoru. Nie wiadomo, kiedy im kibicować, kiedy się nimi brzydzić, kiedy współczuć - przez cały seans widz stoi zupełnie z boku. I nie zrozumcie mnie źle - to nie jest zły film, tylko ekranizacji "Macbetha" było już milion pięćset sto dziewięćset (z czego najlepsza oczywiście brutalna i mroczna wersja Polańskiego) i nie wiem, po co robić kolejną, kiedy nie ma się w kwestii interpretacji dzieła Szekspira nic nowego do powiedzenia. Snyderowskie inspiracje realizacyjne to trochę za mało po ponad 400 latach od powstania oryginału... Jeśli macie ochotę na klasyczną wersję "Mackbetha", to wystarczy przejść się do biblioteki (co oczywiście polecam) - po kinie oczekuję czegoś więcej.

6/10



Nad morzem (By the Sea) - bardzo chciałam polubić ten film! Piękne kamieniczki, malownicze widoczki, cudowne sukienki i doprasowane koszule - warstwa wizualna dziejącego się chyba w latach 60-70' filmu Angeliny Jolie to spełnienie moich najskrytszych marzeń o podróżach w czasie. Niestety, tu gdzie zaczynam zachwyty, muszę je też zakończyć, bo cała reszta filmu to pretensjonalność, wtórność, brak pomysłu i nuda. Klęski dopełniają drewniane dialogi - lwią część filmu utrzymują  denny poziom polskich seriali, a chwilami zbliżają się niebezpiecznie do granicy żenady wyznaczonej przez kultowy "The Room" ;). Rozwiązanie historii jest oczywiście oczywiste od samego początku i tak, kłopoty małżeńskie Brada i Angeliny wzięły się dokładnie z tego, o czym myślicie od pierwszych scen :/. "By the Sea" próbuje udawać kino autorskie, artystyczne, ale niestety, głębi tu tyle, ile w moich wierszach z czasów podstawówki... Jakiś koleś wychodząc z kina rzucił do swojej towarzyszki "nie dziwię się, że sale kinowe są puste, kiedy puszczają taki chłam" - cóż, ja sobie rekompensowałam zażenowanie treścią podziwiając bluzeczki i torebeczki głównych bohaterek, ale faceci mogą nawet tego nie docenić ;).

4/10 (wszystkie punkty za warstwę wizualną)



Steve Jobs - film Danny'ego Boyla ogląda się przyjemnie dzięki genialnym, ostrym dialogom, które niesamowicie podkręcają tempo i fantastycznej chemii między bohaterami. Michael Fassbender jako Jobs jest świetny, nie ustępują mu wcale jeśli chodzi o umiejętności  Jeff Daniels, Seth Rogen czy Michael Stuhlbarg, ale najjaśniej świeci  doskonała  w roli Joanny Kate Winslet! Ależ dawno nie widziałam tej fenomenalnej aktorki na ekranie! Kilka scen z udziałem wspomnianych aktorów to prawdziwe perełki do wielokrotnego oglądania! Dość ciekawy jest też sam pomysł na film, który jeśli chodzi o kręcenie biografii, wydaje się dosyć świeży i nieoczywisty. Niestety, ocenę całości muszę zaniżyć przez głupkowaty wątek rodzinny, w którym pretensjonalnie i sztucznie uczłowiecza się głównego bohatera i jakże odkrywczo pokazuje jego przemianę... Gdyby wywalić sceny z córką i jej matką, uznałabym seans za bardzo satysfakcjonujący. Niestety, zdołały mnie one naprawdę wkurzyć i daję tylko:

6/10



Most szpiegów (Bridge of Spies) - nowy film Stevena Spielberga to kawał porządnego, oldsulowo zrealizowanego  thrillera.  Historia jest prosta i nie uświadczymy w niej jakiś niesamowitych zwrotów akcji, menadrów fabularnych czy hiper-wypasionych twistów, ale to w tej klasyczności tkwi jej siła. Steven Spielbarg nie urodził się wczoraj i wie, jak budować napięcie i jakie tricki zastosować, by widz wsiąknął w seans, a do tego zatrudnił jako odtwórcę głównej roli wybitnego Toma Hanksa, który doskonale radzi sobie ze zdobywaniem sympatii i zainteresowania odbiorców. Bardzo pozytywnie odbieram też kreację Marka Rylance'a, wcielającego się w rosyjskiego szpiega. Tak jak mówię - film nie jest żadnym odkryciem Ameryki i podobnych produkcji były pewnie setki. Czasem jednak solidna realizacja, wciągająca historia i pełnokrwiści bohaterowie w zupełności wystarczą, by widz wyszedł z kina usatysfakcjonowany świadomością obejrzenia filmu rozrywkowego, ale jednak nie głupiego.

7/10